Artykuły

Efekciarska mega opera

"Carmen" w reż. Roberta Skolmowskiego w Operze Wrocławskiej. Pisze Adam Domagała w Gazecie Wyborczej - Wrocław.

Chaotyczna, efekciarska i bez sensu - taka jest najnowsza superprodukcja Opery Wrocławskiej. "Carmen" w reżyserii Roberta Skolmowskiego jest tak nieudana, jak romans Carmen i Don José.

Intelektualny ciężar widowiska sprowadza się wydumanej paraleli erotyczno-politologicznej: piękna i niemoralna Cyganka walczy o swoją wolność osobistą tudzież prawo do sercowych wyborów, a uciskany lud walczy o wolność jako taką. Carmen, jak wiadomo, własne aspiracje przypłaca nagłym zgonem, lud zaś despotę ukatrupia, tyle że nie bardzo wiadomo, co z tego partyzanckiego wyczynu, dokonanego ręką torreadora Escamilla, wynika. Reszta to wyłącznie tandetny ornament.

Akcja "Carmen" w Hali Ludowej rozgrywa się na arenie. "Na arenie nie ma miejsca na półprawdy, niedopowiedzenia - tłumaczy w programie reżyser. - Arena jest zerojedynkowa . Wolność albo jej brak. Prawda i fałsz. Miłość i nienawiść. Czułość i brutalność. Arena to miejsce konfrontacji... to miejsce prawdy. Arena jako odwieczna metafora świata". Tej metaforze reżyser pozostał wierny wyłącznie na papierze. Spektakl zdominowała dziwaczna mieszanka pseudonaturalizmu i filmowo-telewizyjnych skojarzeń. Funkcjonariusze wojskowego reżimu, rządzącego ponadczasową krainą, kojarzą się z gromadką krasnoludków, przebrani w czerwone moro. Kadra oficerska ma na dodatek berety z pomponem i arafatki obwiązane wokół szyi, a klawisze - zakrywające twarz kaski. Uzbrojeni są w cicho pyrkające karabinki i policyjne pałki typu tonfa. Dla odmiany, w finale partyzanci szturmujący siedzibę groteskowego władcy, taszczą ze sobą prawdziwą wyrzutnię przeciwczołgową... Powstańcy noszą groteskowe czarne peruki ze sznurka (Cyganie!) oraz płaszcze z czarnego skaju, od biedy kojarzące się z "Matriksem", gdzie też chodziło o walkę z systemem, tyle że komputerowym.

Wykorzystywane przez żołdaków robotnice fabryki narkotyków noszą jasnozielone kombinezony, pod którymi skrywają gorsety w barwach sierści warchlaka. Wszystkie, nie wyłączając głównej bohaterki (Elżbieta Kaczmarzyk-Janczak), wyglądają w tych wdziankach wyjątkowo niezgrabnie, zwłaszcza gdy reżyser każe im się wspinać, pełzać albo uprawiać lesbijski seks ze strażniczkami (sic!). Wrażenia wizualnej katastrofy nie umniejszają nawet wyrwane z zupełnie innej bajki, velazquezopodobne kostiumy chóru.

Poza przyjemnym dla oka balecikiem kurtyzan na początku drugiego aktu, mało oryginalną, za to przyzwoicie zrealizowaną sekwencją telewizyjną z toreadorem, no i rzetelną pracą orkiestry, chóru i solistów "Carmen" w Hali Ludowej nie ma istotnych zalet. Radość ze słuchania pięknej muzyki eliminują trzy długie przerwy między aktami. Porażką jest nawet przereklamowany udział hiszpańskiego toreadora. Bohaterami korridy są czterej, fruwający w powietrzu motocykliści, a dzielny Vicor Manuel Blazquez Garcia po prostu ładnie się kłania.

Jedno wszelako się zgadza: rzucony na to monstrualne tło kameralny dramat miłosnego trójkąta. Odrzucony kochanek jak zawsze dźga Carmen na śmierć. Tyle że guzik to kogoś obchodzi.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji