Andrzej Łąpicki rolą Radosta żegna się ze sceną
To nie była zwyczajna premiera. Starannie wyselekcjonowana publiczność, zanim bohater wieczoru na dobre stanął na scenie, rozpoczęła owację. Nie było wyjścia. Aktor przytoczył odpowiednią na tę okazję anegdotę z żywota słynnego XIX-wiecznego aktora Alojzego Żółkiewskiego i jeszcze raz wybiegł na scenę.
Andrzej Łapicki na scenie pojawił się po raz pierwszy, jak przypomniał po spektaklu Aleksander Bardini, w niemej roli kosodzierżcy w "Weselu". Po 50 latach, na jubileusz, czwarty raz (wliczając inscenizacje Teatru Telewizji) przygotował "Śluby panieńskie" hrabiego Fredry. Jednak dopiero po raz pierwszy sam w nich wystąpił. Zarezerwował dla siebie rolę Radosta.
Kazimierz Wierzyński, w jednej z najlepszych jakie kiedykolwiek wyskrobano recenzji "Ślubów", napisał: "Bo co jest najbardziej niesfałszowaną cechą tej starej komedii? Jej żywotność, jej niepostarzała uroda, jej stuletnia młodość. Ten jej najprawdziwszy "magnetyzm serca", który Fredro "ogień swój własny w obce przelał żyły". Wierzyński pisał o niezwykłej muzyczności dzieła, o jego perfekcyjnej kompozycji i "lekkim biegu po rymowanym dialogu, który nie obciąża, lecz uskrzydla komedię". A wszystko to, by dowieść konieczności istnienia Comedie Polonaise - wehikułu teatralnej tradycji. Celem jej ważniejszym, niż stróżowanie przy narodowych wartościach, miało by być "odzyskanie polskiego śmiechu".
Kiedy dziś, w dyskusji w kształcie Teatru Narodowego padają argumenty coraz poważniejsze i ze śmiertelną powagą wypowiadane, Andrzej Łapicki, świątecznie, nieco prywatnie i jakby nieco wbrew własnym słowom, zrealizował postulaty Wierzyńskiego.
To, że Łapicki nie po raz pierwszy mierzy się ze "Ślubami panieńskimi", widać natychmiast. Reżyserowane przez niego postaci, w bardzo przecież różnej aktorskiej "materii", mają już swoją własną tradycję. Ale przede wszystkim tekst Fredry został tak dokładnie prześwietlony, że przed grającymi nie ma on żadnych znaczeniowych, ale też brzmieniowych i rytmicznych tajemnic.
Osobna, nie tylko że jubileuszowa, była kreacja Andrzeja Łapickiego. Aktor nie bał się śmieszności swojego bohatera - zanurzył się w niej po uszy. Nie przeszkodziło mu to w bardzo osobistym potraktowaniu roli.
W interpretacji Łapickiego Radost odczytuje w Gustawie samego siebie. Jego pomyłkowe reakcje, jakby wbrew wiekowi, utwierdzają "trzpiota" w jego postępowaniu. Radost i Gustaw odbijają się w sobie wzajemnie - i to decyduje o ich zażyłości.
Ktoś napisał, że kiedyś Łapicki "zadał sobie gwałt, wypowiedział samemu sobie wojnę i wygrał ją". To może najważniejsze zdanie, jakie napisano o jego aktorstwie. Ten sam autor stworzył formułę, że Łapicki to aktor "zdolny do skoku". I tym razem wykonał skok. Ponad latami aktorskiego doświadczenia, by powrócić i zamknąć je w roli. I odetchnąć.
Andrzej Łapicki oświadczył po premierze, że rolą Radosta żegna się ze sceną.