Łapicki
Po raz bodaj pierwszy widziałem go na scenie, kiedy w "Zamku w Szwecji" Saganki dziarsko wskakiwał na szafę. A może to był Birbancki w "Dożywociu" Fredry? Nie jestem pewien. Na pewno było to w początkach lat sześćdziesiątych, przy Mokotowskiej, we Współczesnym, szafa stała po prawej stronie sceny. Ale która to była sztuka? Cóż, tyle lat... A przecież Andrzej Łapicki już wonczas był aktorem od lat blisko dwudziestu. Jego aktorskie początki oglądało poprzednie przed moim pokolenie. A teraz - następne po moim, dawno dorosłe, także na Łapickim uczy się Fredry. Dla trzech generacji Andrzej Łapicki jest na scenie od zawsze. I od zawsze w kulturowej świadomości Polaków ostatniego półwiecza jest istotną cząstką narodowego pejzażu artystycznego.
11 listopada 1994 roku Andrzej Łapicki obchodził siedemdziesiąte urodziny. 6 lutego 1995 odbył się jubileusz pięćdziesięciolecia pracy artystycznej znakomitego aktora. Jubileusz podwójny: w stolicy, na scenie Teatru Powszechnego, jubilat grał Radosta w "Ślubach panieńskich"; w tym samym czasie w Teatrze TV też, oczywiście. Fredro, i Łapicki jako reżyser i aktor. Oczywiście, bowiem Fredrę Łapicki i w teatrze, i w telewizji hołubi od lat. Na jubileusz na małym ekranie wybrał rzadko grywaną jednoaktówkę "Nikt mnie nie zna". To też nie przypadek. Właśnie poprzez telewizyjny ekran już w latach siedemdziesiątych Łapicki przywracał świadomości Polaków cały cykl zapoznanych Fredrowskich drobiazgów. Chronił od zapomnienia, acz nie odkurzał zabytków - fundował je kulturze współczesnej, której wszak, zwłaszcza u nas, ostatnio na uśmiechu i wdzięku nie zbywa.
Słusznie w zapowiedzi jubileuszowej premiery Jerzy Koenig wspomniał, że i reżyserskie, i aktorskie pasowanie się dziś z Fredrą jest robotą karkołomną. Bo inaczej się wonczas i mówiło, i ruszało, zachowywało. Żyło się inaczej. A i śmieszność Fredry nie jest śmiesznością naszych czasów. A i jego wiersz nie bez trudu mieści się dzisiejszemu aktorowi w ustach. No i któż jeszcze pamięta słynny ongiś fredrowski styl sceniczny? Nawet Łapicki nie bardzo styl ów pamiętać może z autopsji. Lecz za to wie, jak go dzisiaj robić. Jak kreować ów zaprzeszły czas wdzięku wyrafinowanych bibelotów. Literackich i teatralnych, kulturowych.
Felieton nie jest miejscem sposobnym do syntez. Nawet nie próbuję tu wyliczać, systematyzować, dowodzić. Robiłem to względem Łapickiego gdzie indziej. Nie cofam się natomiast tutaj przed pewnym wręcz sentymentalizmem. Mam bowiem świadomość, że żywot twórczy Andrzeja Łapickiego jest także częścią mojego życia - mojego artystycznego doświadczenia. Pamiętam jego jeszcze amantów. Jakże im wówczas zazdrościłem... Łapicki-amant? - dzisiejszym smarkatym trudno to sobie wyobrazić. Cóż, czas stuka nam obydwu... A później te dziesiątki postaci na scenie i małym ekranie - portrety pokolenia mojego ojca - Kolumbów, zanim jeszcze przestali nimi być. I wielka dramaturgia. I zapraszanie nas, młodych wówczas, na egzystencjalne dyskursy w czasie kształtowania się naszej świadomości. Jak w telewizyjnej Łapickiego "Zbrodni i karze" - jednej z najgłębszych, jakie widziałem. A może po prostu pokazanej mnie i moim rówieśnikom w czasie, kiedy najbardziej było warto...
A teraz jubileusz i urok fredrowskiego bibelotu. Tradycyjnie, w scenografii z sufitem i jawnymi na stronie aktorów do publiczności, czyli do kamery. Chwila pogodna, tego wieczoru przynajmniej w teatrze... I szacunek wobec reżysera, ale także wytrawnego pedagoga, który nie tylko widzom - także aktorom następnych generacji potrafi przekazać, jak Fredrę grać, jak jego wierszem mówić, jak we fredrowskim świecie być. W sztuce ulotnej teatru jest to kunszt dotykania... nieśmiertelności. Tworzenia tradycji i kulturowej tożsamości. W nie aż tak znów tragicznie ulotnej sztuce teatru Andrzej Łapicki istnieć będzie na polskiej scenie po czas, w którym jego dziś młodzi wychowankowie grać będą Fredrę moim dzieciom, a daj im Boże - wnukom. A wnuki - daj im Boże - może także i dzięki temu nie spsieją.