Międzynarodowy Festiwal Sztuki w Edynburgu. Krzywy uśmiech Mony Lisy
"Recesja gospodarcza, wzrastająca liczba bezrobotnych sprzyjają zainteresowaniu festiwalem w Edynburgu - zauważył trzeźwo jeden z jego organizatorów, Richard Demarco - gdyż rośnie potrzeba zagospodarowania czasu wolnego. Festiwal musi wypełnić tę społeczną rolę: dać ludziom rozrywkę, nadzieję, przeżycie; zapobiec aktom brutalności."
Największy obecnie na świecie festiwal sztuki, odbywający się od 39 lat w historycznej stolicy Szkocji, Edynburgu, zgromadził w sierpniu br. około ćwierć miliona artystów i gości, proponując widzom prawie pięć tysięcy widowisk, projekcji filmowych, koncertów nie licząc występów ulicznych komediantów, kameralnych koncertów w pubach oraz efektownych pokazów sztucznych ogni, które prezentowano u stóp królewskiego zamku.
Kolorowe kompozycje na niebie nie były jednak w stanie zaróżowić rzeczywistości. Festiwal boryka się z gigantycznymi kłopotami finansowymi, a jego organizatorzy przyjęli za swoją dewizę hasło: "żyć mimo wszystko". Wiele zespołów przyjeżdża więc do Edynburga na własny koszt, rezygnuje z hotelu i posiłków, ratując się jedzonymi na ławkach w parku hamburgerami i "waletując" w prywatnych mieszkaniach. Nie ma pompy, nie ma przyjęć, uroczystych bankietów i zaklęć. Najwyżej skąpi jak w przysłowiu Szkoci wystawią artystom do pakamery karton z cienkuszem-winem i powiedzą: pijcie, cieszcie się, używajcie.
Takie to w Edynburgu używanie:
zgrzebne, pospieszne, przestraszone ilością wszystkiego dokoła. Po ulicach snują się wymalowani i ufarbowani na najdziwaczniejsze kolory punkersi, prezentując brytyjską wersję emigracji wewnętrznej: niby są, niby żyją, ale z boku, nie angażując się w nic, nie zabierając głosu, nie protestując i nie popierając. Najwyżej uśmiechną się obraźliwie, na prośbę kwestującego na ulicy członka organizacji niosącej pomoc zagrożonym ptakom odpowiedzą: "pocałuj mnie w dupę" i odejdą obojętni na losy ptaków, fok, Murzynów, kalek, kobiet i ludzkości. Nie chcą brać odpowiedzialności za nic - to nie oni tak zepsuli ten świat!
Gdy w 1946 roku powołano I Festiwal Sztuki w Edynburgu, padły historyczne słowa: "imprezę tę organizujemy na znak, że w świecie umęczonym wojną, nieszczęściem i zniszczeniem kultura się nie poddała". Przez 39 lat do Edynburga zjeżdżały najlepsze teatry, balety, orkiestry, przywożono szpule z najciekawszymi filmami, a potem także kasety z najnowszymi i najbardziej odkrywczymi taśmami video. Dzisiaj edynburski sierpień ma w świecie renomę imprezy doniosłej, grupującej to, co najlepsze w sztuce na wszystkich kontynentach.
"Żyć mimo wszystko" - powtarzają organizatorzy i programowo ignorują recesję, brak pieniędzy i coraz większą niechęć pani premier Margaret Thatcher do finansowania kultury. Bez pieniędzy, jak nie ma pieniędzy, ale Edynburg musi żyć. I żyje. Życiem trochę reanimowanym, ale intensywnym. Zaś rysowane przez studentów szkół plastycznych na ulicznych trotuarach kredkowe kopie arcydzieł światowego malarstwa rozpływają się w strugach padającego tu przez całe lato deszczu, mimo przykrywania ich plastykową folią. Gdy nad ranem Edynburg budzi się do życia, a festiwalowe tłumy śpią jeszcze w hotelach "Ritz" lub w prywatnych mieszkaniach, Mona Lisa z chodnika zdejmuje foliową woalkę i wtedy widać wyraźnie, że jej uśmiech skrzywił się i rozmazał w grymasie niechęci i zwątpienia. Czy warto zaczynać ten nowy dzień?
Oczywiście, że warto
odpowiedziałem sobie i akredytowałem się zachłannie aż na trzech edynburskich festiwalach jednocześnie: teatralnym, filmowym i telewizyjnym. W sekcji teatralnej stanąłem przed trudnym zadaniem wybrania spomiędzy 1200 propozycji, jakie zawierał gruby jak książka telefoniczna katalog festiwalowy. W oczach stanęły mi wszystkie te Comedie Francaise, teatry No i Kabuki z Japonii, strehlerowski Piccolo Teatro z Mediolanu, nowojorski La Mama Theatre i Laboratorium Grotowskiego, jakie bywały niegdyś w Edynburgu. Byliśmy tu również my: oprócz Grotowskiego także Wrocławska Pantomima, Szajna z "Repliką" i trzykrotnie Tadeusz Kantor z "Kurką wodną" (1972), "Nadobnisiami i koczkodanami" (1973) i "Umarłą klasą" (1976). W tym roku z renomowanych zespołów dostrzegłem jednak tylko Compagnie Renaud-Barrault z Francji z inscenizacją "Angela, tyrana Padwy" Wiktora Hugo w reżyserii Jean-Louisa Barraulta, reklamowaną w "Le Monde" jako najlepsza od wielu lat praca sędziwego twórcy.
Obecność Compagnie Renaud-Barrault
w Edynburgu miała uświetnić fetowanie "Starego Przymierza", jakie jednoczyło przez wieki Szkocję z Francją we wspólnej walce przeciw Anglii, co też uczyniono hasłem festiwalu... Zarówno jednak Szkocja, jak i Francja nie są dziś bogate w artystyczne wydarzenia i nawet przyjazd do Edynburga dyrektora baletu Opery Paryskiej, legendarnego Rudolfa Nurejeva nic tu nie mógł zmienić.
Teatralny Edynburg zdominowany został opowieściami o nieszczęściu i niesprawiedliwości. Grupa czarnoskórych tancerzy i muzyków "Amandla" przedstawiła obrazy walki o równouprawnienie Murzynów w Południowej Afryce, zaś Bahamutsi Theatre Company pokazał prześladowanie murzyńskiego poety w tym zakątku świata. Przy okazji prasa kwaśno odnotowała fakt złamania artystycznego bojkotu Republiki Południowej Afryki przez piosenkarkę Shirley Bassey i nieprzychylne demonstracje, z jakimi spotkała się po powrocie do Londynu.
Angielski teatr "Ability Company" wystąpił ze zjadliwą satyrą na stosunki panujące za kulisami sceny, pióra Jacka Klaffa (także aktora w przedstawieniu) pt. "Wspaniale! Kochanie!)". Osobliwością tego spektaklu stało się to, że artyści grali cały czas w wózkach dla inwalidów, a dwoje z nich okazało się inwalidami naprawdę. Widok sparaliżowanych ludzi próbujących wypowiedzieć zabawne kwestie jednych żenował, innych wzruszał. Szkoda tylko, że niczemu w zasadzie nie służył, poza stworzeniem miejsc pracy dla niepełnosprawnych artystów. Również opowieść o losie nieszczęśliwej tancerki, borykającej się z brakiem pracy ("Brightside" w wyk. teatru "Lumiere and Son" z Londynu) zaskakiwała brakiem teatralnej wyobraźni i dobrego smaku.
Zarówno w festiwalu oficjalnym, jak i w jego awangardowym uzupełnieniu (tzw. fringe) zabrakło wydarzeń teatralnych co się zowie. Ani bowiem odkurzony moralitet staroszkocki o trzech stanach, ani inscenizacje "Mizantropa" Moliera z Belgii i "Panny Julii" Strindberga z Południowej Afryki nie przykuły uwagi. W tej sytuacji skończyło się na wrażeniach "ciekawostkowych". Stały się nimi występy Cyrku Moskiewskiego z Olegiem Popowem i japońska inscenizacja "Makbeta" (Toho Company) wysmakowana plastycznie, co mogę wnosić z fotosów, gdyż o bilety na japońszczyznę trudniej było w Edynburgu niż o słoneczny dzień i ostatecznie Japończyków nie udało mi się zobaczyć. Za to prezentacja naszego "Końca Europy" wyreżyserowanego przez Janusza Wiśniewskiego w poznańskim Teatrze Nowym okazała się prawdziwym objawieniem. Wkrótce o bilety na Wiśniewskiego trudniej było niż na Japończyków (sala na 700 miejsc wypełniona w 110 proc.), ale uczciwie trzeba powiedzieć, że stało się tak dopiero po ukazaniu się entuzjastycznych recenzji w prasie. Gdybyż w Polsce tak wierzono krytykom!
"Już na samym początku ta wspaniala inscenizacja stała się wybitnym teatralnym wydarzeniem festiwalu" (GLASGOW HERALD), "Jest to jedno z najbardziej podniecających teatralnych wydarzeń, jakie mieliśmy zaszczyt oglądać" (SCOTSMAN), "Zobaczcie to natychmiast!" (FESTIVAL TIMES), "Niekwestionowanie najambitniejsze przedstawienie edynburskiego festiwalu (...) KONIEC EUROPY pozostawił mnie z tym dojmującym uczuciem., które się pojawia, gdy lekarz kładzie dłoń na miejscu, które boli najbardziej" (DAILY TELEGRAPH), "wizja nowoczesnego świata zaludnionego przez apokaliptycznych clownów" (SUNDAY TIMES), "Wspaniałe! Najlepszy teatr, jaki widziałam od wielu lat, być może w całym moim życiu" (JENNY DANKS, BBC).
Skala zachwytów rosła z dnia na dzień, aż musiało się to skończyć nagrodą. Co prawda festiwal edynburski nie przyznaje nagród, ale wyjątkowość "Końca Europy" była tak wyraźna, że z tego powodu wymyślono po prostu Nagrodę Specjalną, która stała się główną i jedyną tego typu nagrodą w tym roku. Wręczenie odbyło się hucznie, a BBC transmitowała ten sukces polskiego teatru.
"Koniec Europy" zaskoczył angielską publiczność przede wszystkim siłą teatralnej wizji, ale - w równym stopniu - przesłaniem intelektualnym. Wśród przedstawień filantropijnych upominających się o dobroć dla Murzynów, kalek i nieszczęśliwych jak z innej planety okazała się zwarta, profesjonalna groteska nie żebrząca o uśmiech ani o pociechę. Polscy artyści pokazali wizję apokalipsy, która już się dokonała. Ten koniec Europy nie jest bowiem przestrogą ani zapowiedzią - jest "radosną" clownadą o pożegnaniu starego świata. Tłumaczy zszokowanym Anglikom, dlaczego woźna zamyka Hotel "Ritz" o północy, dlaczego muszą się kłaniać Amerykanom, a chodnikowa Mona Lisa wygląda jakby zjadła cytrynę ze starego transportu. Świat dżentelmenów odszedł. Mamy czas nienostalgicznych pożegnań. "Pagart" trafił w dziesiątkę, wysyłając do Edynburga właśnie "Koniec Europy", a Janusz Wiśniewski potwierdził, że przed trzema laty słusznie na niego w "Pagarcie" postawiono. Znowu powrócił z naręczem zaproszeń i propozycji Na pytania angielskich dziennikarzy "co dalej?" odpowiadał jednak zdecydowanie: "teraz chciałbym skupić się na pracy u siebie, we własnym teatrze, jaki mam otrzymać w Warszawie."
A dokoła dalej wrzało.
Pokazywano kolejne przedstawienia, przyznawano wyróżnienia. Jedno z nich przypadło kilku aktorom reprezentującym tu Teatr Ósmego Dnia. Podobała się - jak zwykle - Akademia Ruchu ze spektaklem "English Lesson". Do rozpuku śmiano się na hiszpańskiej grotesce "Take - Off!" o lataniu samolotami (choć codziennie rano radio przynosiło wiadomości o nowej tragicznej katastrofie) w wykonaniu grupy El Tricicle z Barcelony oraz na koncercie - show amerykańskiego kwintetu z San Francisco "The Brass Band", popisującego się transkrypcjami znanych kawałków na orkiestrę dętą. Ale prawdziwie zatrzymały moją uwagę tylko dwa przedstawienia i to z nader różnych powodów.
Przy wejściu na salę teatralną otrzymałem najpierw od hostessy odbitkę ksero artykułu z "New York Timesa" z 23 sierpnia 1984. Ogromne zdjęcie przedstawiało twarz uśmiechniętego prezydenta Reagana na gigantycznym ekranie, a u jego stóp maleńką mównicę z napisem "1984 Narodowy Zjazd Republikanów - Dallas" i niewielką postać Nancy Reagan, pozdrawiającej olbrzyma z ekranu. Podpis: "FAN CLUB - Nancy Reagan i jej ekranowy idol". Artykuł pani Maureen Dowd przynosił szczegóły. Oto na Zjeździe Republikanów wystąpiła "First Lady", czyli małżonka prezydenta, dziękując wyborcom za ich wsparcie. Tymczasem na ekranie za jej plecami pokazywano cały czas prezydenta Reagana, który w sportowej koszuli oglądał telewizyjną transmisją z tej uroczystości w swym hotelowym pokoju z miną wyrażającą dumę z małżonki. "Po jej przemówieniu - relacjonuje pani Dowd - odwróciła się do obrazu pana Reagana i pomachała ręką. On zobaczył, że mu macha i odmachał - najpierw jej, potem szczerze roześmianemu tłumowi. (...) Ona jest wspaniała! - wyszeptała pana Bloomingdale."
Artykuł ten i opisana sytuacja stały się inspiracją do napisania sztuki, która przyniosła doroczną nagrodę krytyków amerykańskich (1984) za najlepszy dramat, reżyserię i wykonanie. "Second Lady" M. Kilburg Reedy jest właściwie monodramem i popisową rolą Elizabeth Huddle. Oglądamy spotkanie z przedstawicielkami Ligi Kobiet żony kandydata na wiceprezydenta w czasie najbliższych wyborów. Zaczyna się ono w atmosferze żywcem wziętej z artykułu w "New York Timesie", ale szybko okazuje się, że nieszczęsna pani Erskine, zgubiła kartki z przemówieniem, napisanym jej przez męża. Zaczyna więc mówić "z głowy". Natychmiast traci styl, a co gorsza - jej prawdziwe poglądy zdają się zaprzeczać myślom odczytanym na wstępie. Jest już jasne, że "kura domowa" nie sprosta zadaniom żony politycznego przywódcy. Tylko mała chwila dzieli ją od śmieszności, wreszcie od rozpaczy. W potoku słów grzebie karierę męża, ale... czy nie zwycięża jako człowiek? Gdzie bowiem kończy się, a gdzie zaczyna polityczne kłamstwo i jak dalece życie osobiste i uczuciowe można temu kłamstwu podporządkować? "Ta sztuka jest fikcją. Wszelkie skojarzenia z rzeczywistymi postaciami są przypadkowe" - napisano w programie.
Prawdziwe zdumienie
przeżyłem widząc ulotki, rozklejone w Teatrze Venue 6. Przeczytałem: "Czy biseksualny flecista, Stefan, już się zdecydował? Kto będzie dziś spał z hrabiną? Odpowiecie sobie towarzysząc hrabiemu, w jego poszukiwaniu kraju, żony, zamku i bizonów". Tak reklamował się "Teatr z Podpisami" z Windsoru, prezentujący sztukę Michaela Wicherka i w jego reżyserii pt. "Hrabia Rakowsky i Zagrobna Trupa Pantomimiczna".
Wicherek reprezentuje młode pokolenie Polonii, urodzone już na obczyźnie. Nie mówi po polsku, ale jest bardzo zainteresowany krajem. Dowodem miała być ta sztuka, napisana jeszcze w czasie studiów, będąca rodzajem swobodnej fantazji z wykorzystaniem nazwisk i pojęć wziętych z prasy. "Dlaczego główny bohater nazywa się Rakowsky"? - zapytałem. "Bo akurat to nazwisko często pojawiało się gazetach" - padła odpowiedź.
Polonijna komedia satyryczna zgromadziła na sali około 30 Anglików. Michael Wicherek uznał to za sukces zważywszy, że na światowy festiwal sztuki w Edynburgu przyjechał ze studencką zabawą. A że w tym spektaklu grają polski hymn narodowy, rozwijają polską flagę, a większa część akcji rozgrywa się podczas Międzynarodowego Festiwalu Sztuki w... Poznaniu, obsługa festiwalu zakwalifikowała go jako sztukę polską".
Znacznie bardziej elegancki
okazał się festiwal telewizyjny. Bogaci sponsorzy co wieczór wydawali bankiety, a BBC ścigała się z ITV na ilość drinków. Dobrej zabawy nie zakłócił wcale strajk dziennikarzy BBC, protestujących przeciw wprowadzaniu cenzury i wtrącaniu się rządu do pracy TV.
Uroczystość otwarcia festiwalu celebrował znany amerykański reżyser, John Schlesinger, opowiadając serię anegdot o wielkich osobowościach w zetknięciu z TV. Mae West znalazła się więc w jednym rzędzie z Marią Callas, a wkrótce dołączyły do nich inne aktorki, gdy rozpoczęto dyskusję "Czy aktorzy mogą rządzić w TV?" Dyskutowano też problem współzależności telewizji i kina oraz manipulację wiadomościami dziennika na całym świecie, nazywając to zjawisko "terrorwizją". Ale prawdziwy przebój pojawił się nieoczekiwanie.
Nazywa się "scratch, video", co można by przetłumaczyć jako "video-zlepek", a określa zupełnie nową dziedzinę telewizyjnej sztuki. "Scratch video" to swoista antytelewizja, to odpowiedź młodych intelektualistów na jednokierunkową arogancję telewizji. Oto korzystając z domowego sprzętu młodzi ludzie zaczęli dokonywać video-montaży, zestawiając złośliwie fragmenty różnych programów, wypaczając konteksty, wyśmiewając i kompromitując prezentowanych na ekranie ludzi. "Dość terrorwizji i arogancji" - mówią entuzjaści "scratch" i komponują własne programy montażowe, nierzadko odznaczające się wysokim poziomem precyzji technicznej i intelektualnej. Przebojem pokazów "scratch" okazał się program konfrontujący błyskotliwie dwa etapy kariery prezydenta Reagana. Na retoryczne pytania prezydenta z mównicy Kongresu odpowiadał banalnymi kwestiami drugorzędnych melodramatów Reagan - amant filmowy sprzed kilkudziesięciu lat.
"Scratch video" okazało się potężną bronią. Wywiedzione z praktyk disc-dżokejów nowojorskich, którzy przytrzymując płyty na kręcącym się talerzu gramofonu, rysując po nich palcem i miksując różne nagrania uzyskali nowe, dziwaczne dźwięki i kompozycje, ale przede wszystkim nauczyli aktywnego stosunku do produktów kultury masowej (można by nawet rzec - stosunku twórczego), praktyki entuzjastów video stanowią nową jakość. Ich programy pokazywane są już na publicznych pokazach, ku uciesze widzów. Nie ma jeszcze regulującego te praktyki prawa. Telewizja, spikerzy, lektorzy, politycy utracili monopol na telewizyjny przekaz. Ich twarze, ich słowa, ich grymasy wymknęły się ich kontroli. Stali się bezradni i śmieszni.
Artystyczny honor Edynburga uratował film.
Festiwal filmowy nie przyznaje co prawda nagród, zamieszanie wokół niego jest więc dużo mniejsze niż w Cannes, Wenecji, czy Berlinie Zachodnim, ale poziom artystyczny niczym tamtym imprezom nie ustępuje. W tym roku zaprezentowano cały wachlarz filmów artystycznych i komercyjnych, dbając, by krytykom umożliwić zobaczenie większości ważnych obrazów z innych festiwali.
Widzieliśmy więc "Rok spokojnego słońca" Krzysztofa Zanussiego, "Detektywa" Jean-Luca Godarda (znowu nieudany, choć snobistyczna krytyka ciągle oczekuje od Godarda awangardowego objawienia), "Pocałunek kobiety pająka" Hectora Babenco (amerykańsko-brazylijska opowieść o więzieniu, w którym spotykają się polityczny konspirator i homoseksualista-uwodziciel; nagroda w Cannes za najlepszą rolę męską dla Williama Hurta), "Mishimę" Paula Schradera (monumentalna produkcja amerykańsko-japońska, firmowana przez George'a Lucasa i Francisa Forda Coppolę o japońskim pisarzu, kandydacie do nagrody Nobla, który w 1970 roku popełnił publicznie seppuku jako protest przeciw komercjalizacji świata i odchodzeniu od cesarskich tradycji militarnych w Japonii).
Duże wrażenie zrobił najnowszy i znakomity film Woody Allena "Purpurowa róża z Kairu", który w satyryczny sposób prezentuje eskapistyczne ciągoty prostych ludzi, zmęczonych kryzysem, nie wytrzymujących presji trudnego, codziennego życia. Znakomita rola MII FAROW, która gra kelnerkę zakochaną w ekranowym idolu i której udaje się przenieść w świat ekranowej fikcji, może stać się symbolem trendu, jaki coraz wyraźniej ogarnia świat: ucieczki w fikcję za wszelką cenę, w rejony wyraźnych podziałów na dobro i zło, gdzie można mieć nadzieję, że wszystko skończy się dobrze.
Nic więc dziwnego, że mamy come-back westernu, o czym świadczy triumfalny pochód "Bladego jeźdźca" Clinta Eastwooda przez ekrany amerykańskich kin. "Pale Rider" rzeczywiście zrobiony jest bardzo sprawnie, a Eastwood w roli obrońcy uciśnionych i słabych nawiązuje w wielkim stylu do najlepszych tradycji gatunku. Również "Kokon"' (reż. Ron Howard) korzysta z eskapistycznych doświadczeń Spielberga w filmach "Bliskie spotkania trzeciego stopnia" czy "E.T.", wprowadzając w dodatku na ekran piękną i podobną do matki, 22-letnią córkę Raquel Welch - Tahnee.
Ale edynburski festiwal określiły ostatecznie trzy filmy: znakomity pod każdym względem "Crimes of Passion" Kena Russella, francuskie "Metro" Luca Bessona i amerykańska komedia z udziałem piosenkarskiej gwiazdy sezonu - Madonny, pt. "Desperacko poszukując Susan" (reż. Susan Seidelman). Wszystkie one mówią o ucieczce ludzi od swojej codzienności w środowisko na poły przestępcze, na poły artystowskie.
Pogranicze występku,
a na pewno - pogranicze społecznej normy moralnej okazuje się pociągającym spełnieniem wolności, którą zabija mała stabilizacja i grzęźniecie w szarym fałszu. Oto w "Metrze" Bessona bogata i piękna kobieta (gra ją wspaniale Isabelle Adjani) pozwala się zwieść niepokojącemu chłopakowi, Fredowi (grą go głośny odtwórca roli Tarzana, Christopher Lambert) w podziemia paryskiego metra. Jest to zamknięty świat, żyjący swoim życiem, czerpiący siły witalne z występku, ale występku - by tak rzec - niegroźnego, dającego się zaakceptować.
Niczym nowoczesny Kandyd, Fred poznaje korytarze metra i ludzi, którzy zamieszkują ten mikrokosmos. Zarówno Fred, jak i Isabelle odnajdują tu smak wolności, która ich zaraża. Logicznym zakończeniem jest zaimprowizowany na jednej ze stacji koncert, podczas którego naprędce sklecony zespół śpiewa pacyfistyczną piosenkę Freda.
Jakby się umówili Besson z Susan Seidelman, gdyż "Desperacko poszukując Susan" oparto na tym samym schemacie. Tym razem pociągającą w stronę występnego, swobodnego obyczajowo życia postacią jest tytułowa Susan, grana całkiem zgrabnie przez Madonnę. Piosenkarka ta lansowana jest przez TV jako "nowa Marylin Monroe", tym razem jednak zagrała "złą dziewczynę" o magicznym uroku. Tak wielkim, że pociąga to "dobrą dziewczynę" Robertę (udana rola Rosanny Arquette), która z początku naśladuje Susan, by stać się jej alter ego. Opuszcza dom, męża, pełną lodówkę i przepełnioną szafę z ubraniami, by znaleźć się bliżej życia, uczucia, siebie. "Kiedy dorastałam - powie reżyserka filmu - w latach 60-tych, był zdecydowany podział na dobre i złe dziewczęta. Dziś to się zatarto i nie jest takie jasne."
"Zbrodnie w afekcie" ("Crimes of Passion") Kena Russella to kropka nad "i". I tutaj młody, ustabilizowany Bobby opuszcza żonę, dom, dzieci, i tutaj odnajduje podnietę w eleganckiej dziewczynie z półświatka, China Blue, mistrzyni gry miłosnej, ale Russell komplikuje opowieść i pogłębia ją. Oto China Blue to drugie wcielenie stonowanej i niezależnej Joanny, projektantki mody (gra ją porywająco Kathleen Turner), która co wieczór przeobraża się w wyuzdaną prostytutkę obalającą w swoim łóżku wszystkie mity i tabu społeczeństwa establishmentu.
China Blue napotyka jednak na swojej drodze księdza (Anthony Perkins), który sam cierpi na obsesje seksualne, ale postanawia nawrócić China Blue na drogę cnoty. Dwie główne namiętności współczesnych społeczeństw: seks i wiara spotykają się w łóżku kobiety, która z miłości uczyniła grę, wyzywając na pojedynek Boga i ludzi.
Ten pamflet Russella przywodzi na myśl jego "Zakochane kobiety" z lat siedemdziesiątych. Ale tym razem diagnoza jest nie tyle prowokacją, co konstatacją. A schizofreniczna dwulicowość Joanny chwilami wygląda na remedium... Nie miejmy jednak złudzeń - uśmiech nowoczesnej Mony Lisy namalowany został przemocą wulgarną szminką, nałożoną na twarz skorą do płaczu.
Ani China Blue z filmu Russella, ani Fred z "Metra", ani Susan - Madonna, ani pogubiona pani prezydentowa, ani, "apokaliptyczni clowni" z "Końca Europy", ani żaden z bohaterów ironicznych "scratch video" nie znaleźli Sensu. Jedyne, na co nas stać, to stwierdzenie faktu, że coś się skończyło, że czegoś brakuje, że to nie tak. A jak? Tego w Edynburgu nie powiedziano. Rozjechano się, jak zawsze, zostawiając na chodniku niedokończone obrazy pod podartą folią. Rozmazana nasza codzienna Mona Lisa zbierze więc manatki, pójdzie znowu do kina na bajkę o purpurowej róży z Kairu, zatnie usta, kupi mleko, chleb i pomarańcze, pójdzie do kościoła, do łazienki, do łóżka, spełni małżeńską powinność i wyszepce edynburskie zaklęcie: "żyć mimo wszystko!"