Szkoda prosiaka
"Mała świnka" pojawiła się na naszym rynku księgarskim przed dwoma laty. To niepospolita zaiste książeczka. Napisana została przez Hindusa, wegetarianina, dla którego - z racji tradycji kulturowych - spożywanie mięsa wieprzowego to łamanie ważnego tabu. Na kilkunastu zaledwie stronach opowiada autor, Akumal Ramachander, współczesną historyjkę, która stanowi rodzaj przypowieści na temat nikczemnego stosunku człowieka do zwierzęcia, nacechowanego hipokryzją, bezwzględnością i poczuciem wyższości, sankcjonującym brak poszanowania dla żywej istoty i jej egzystencji.
Jak każda bajka, także, "Mała świnka" podejmuje problematykę moralną, a więc kwestię odpowiedzialności człowieka za wszystko co żyje na ziemi. Autor stara się tu pokazać przypadek, który staje się jakby wielkim wyrzutem sumienia. Bohaterką bajki jest faworyzowana zrazu świnka, żyjąca na farmie, na której hoduje się zwierzęta rzeźne. Oczywiście europejski czytelnik, mały czy dorosły, żałować trzody chlewnej nie będzie, ale przecież może sobie wyobrazić każde inne udomowione zwierzę, na przykład psa. Czyż nie bywa często w życiu właśnie tak jak z ową tytułową małą świnką? A więc dziecko czy dorosły hołubi ulubione zwierzątko, chowa je w komfortowych niemal warunkach, traktuje jak domownika. Ale potem -kiedy ono dorasta, kiedy przestaje być milutką przytulanką, maskotką, wdzięczną zabawką, a zaczyna przysparzać kłopotów - wówczas nierzadko odtrąca je, porzuca, zaniedbuje czy katuje...
Bajka Ramachandera zwraca uwagę dziecka na to, na co mamy już częściowo stępioną wrażliwość: na cierpienie czy strach zwierząt odtrącanych lub skazanych na niebyt. Świnka hołubiona przez swoją hodowczynię, kiedy podrasta, zostaje przeznaczona na rzeź. Oczywiście łatwiej wzruszyć losem zbitego, wygnanego z domu psa, trudniej - w naszym kręgu kulturowym - losem świni. Autor nie ułatwia więc sobie zadania. Odwołuje się do losów zwierzęcia traktowanego jak chodzący półmisek z szynką, schabowym, bekonem czy kiełbasami. Autor wie, że świnia wywołuje co najwyżej apetyt, a w gorszym przypadku odrazę, bo jest synonimem wszystkiego najgorszego w człowieku. Wie też, że to samo zwierzę, tylko małe, budzi życzliwe rozbawienie u dzieci. Bywa także popularną zabawką-skarbonką.
Światowa prapremiera scenicznej wersji tej bajki, pokazana ostatnio na scenie Teatru Animacji, totalnie rozczarowuje. Zamiast rzeczowej, chłodnej i skondensowanej opowieści, otrzymuje widz sentymentalno-nostalgiczny kicz, zdumiewający i zaskakujący w tym teatrze, bo zupełnie nie licujący z jego "poetyką" i praktyką. Ów sentymentalno-nostalgiczny ton nadaje przypowieści nade wszystko muzyka skomponowana przez Grzegorza Turnaua. Z kolei scenografia Tadeusza Hołówki wtłacza przedstawienie w eklektyczno-anachroniczny kształt, trochę w stylu wczesnego Szajny pożenionego z baśniowością operowej grozy. A więc z jednej strony - stroje ze "strąkami" i wiszące w tle (jak memento) szmaty udające połcie wieprzowego mięsa, a z drugiej strony -c hlewiki, które wyglądają jak gotyckie drzwi-okna pokryte kurzem i pajęczyną. W dodatku widz ogląda scenę przez tiulową zasłonę, która jawi się niczym stara rycina lub film niemy "upstrzony" napisami (tutaj: słowną narracją dziecka dobiegającą z głośnika).
W sumie spektakl chociaż krótki sprawia wrażenie przydługiego, niemrawego, patetycznego i staroświeckiego. No cóż, potknięcia zdarzają się najlepszym. Namawiam jednak do tego, by prosiaka oszczędzić albo przygotować na nowo, ostro przyprawiając, ale nie dekorując niczym na półmisku, ani nie podlewając sentymentalnym sosem.