Lęk i popłoch
Ta "niesmaczna sztuka w dwóch aktach z epilogiem" trafiła na scenę stosunkowo późno, bo w 25 lat po śmierci autora - w roku 1964; z prapremierą "Matki" wystąpił ten sam teatr, który dziś spieszy z reinterpretacją, z wizją sceniczną nowszą wyrazowo i, wolno mniemać, także bardziej w intencjach aktualną. Reżyserem anno 1964 i 1972 był i jest Jerzy Jarocki, autorem scenografii Krystyna Zachwatowicz. Z tym, że dziś nie jest to już sztuka nowa, wolna od obciążeń tradycji scenicznej, jaką była jeszcze przed ośmiu laty: obok kilku wystawień w kraju, w Sopocie, w Warszawie, Wrocławiu i Toruniu, wzbudziła także zainteresowanie za granicą, w NRF, Belgii i we Francji, gdzie włączył ją do swego repertuaru renomowany zespół Renaud-Barrault. Myślę zresztą, że i Jarocki w myślach i planach swoich nie rozstawał się z "Matką" - na co dowodem jej ułamkowa, ale już odnowiona wersja, zaprojektowana w minionym sezonie z zespołem studentów warszawskiej PWST.
Nowej krakowskiej inscenizacji Jarockiego trzeba przyznać walor mistrzowski: jest to wirtuozowski moment sztuki reżyserskiej, całkowicie uwolnionej od problemów i ograniczeń natury warsztatowej, osiągnięty w idealnej - takie odniosłem wrażenie - współpracy z protagonistami akcji scenicznej (Ewą Lassek i Markiem Walczewskim) oraz z plastykiem przedstawienia (Krystyną Zachwatowicz), wybitnymi przecież indywidualnościami.
{#au#158}Witkiewicz{/#} był krytykiem kultury - tej, jaką znał, i tej, którą przeczuwał. "Czeka nas potworna nuda mechanicznego, bezdusznego życia" pisał przed lały, przepowiadając cywilizację totalnej mechanizacji i całkowitego "uspołecznienia", likwidacji elit i indywidualności. Była to wizja w całości swej katastroficzna, aczkolwiek niewolna także od momentu przenikliwej analizy skutków stopniowego, i już przed dziesiątkami lat widocznego narastania wolnorynkowej kultury masowej. Jednak - czy kultura istotnie zostanie w niedalekiej przyszłości zadeptana, i to właśnie przez "uspołeczniających" się robotników?
Witkewicz układał swą wizję upadku także z uwzględnieniem czynnika winy, naznaczającego kulturę. Rozdarcie, jakie w osobie Leona Węgorzewskiego z "Matki" rysuje się pomiędzy jego JA artystycznym i "metafizycznym" a "społecznym", jest tak głębokie i nieusuwalne, że aż staje się przyczyną dekadencji, której kres może położyć jedynie drastyczna interwencja z zewnątrz. Tylko gdy u Witkiewicza interweniuje w końcu "niesmacznej sztuki", sprzątając scenę dwóch wcale nie anonimowych robociarzy - to w opracowaniu Jarockiego jest to już ogromny, zuniformizowany tłum bez twarzy, działający mechanicznie, który systematycznie zadeptuje "rozmemłanego" społecznie Leona-artystę. Znak to że reżyser przyznaje katastroficznej wizji Witkewicza nieco większą dozę ponadczasowej aktualności, niżby to nakazywał racjonalny krytycyzm. Zagrożenia, z jakimi konfrontuje się obecnie ludzkość (więc i kultura), nie są fikcyjne a pesymizm kulturowy istotnie dość jest modny - ale przecież nie brak wśród reprezentantów współczesnych pokoleń intelektualistów także filozofii i krytyki kultury, opartej na fundamencie optymizmu dziejowego.
Jednak Jarocki woli być modny. Już jeden raz tak było: kiedy romantyzm powiedział weto perspektywom racjonalizmu i pogrążył się w modnym, uczuciowo podbudowanym proteście. W sto kilkadziesiąt lat później mamy to samo: odruch sprzeciwu wobec perspektyw cywilizacji mas (inna rzecz, czy dobrze rozumianych?) prowokuje wizje katastroficzne, a w końcu da może nową reakcję irracjonalną. Witkiewicz temu już ulegał choćby w "Matce", ale bronił się kpiną. Dzisiejsi prorocy - płaczą. Witkiewicz przestrzegał, jego kontynuatorzy hurtem wpadają w popłoch.
Tak więc - mistrzowski popis reżyserski Jerzego Jarockiego nasuwa zarazem poważną porcję materiału do przemyślenia, prowokując - wierzę, że to jednak tylko przewrotne zagajenie - sprzeciw, chęć sporu, polemiki.