Patyna na brylantynie
Twórcy musicalu "Grease" zapamiętają z szalonych lat 50. szkolne potańcówki w rytm rock'n'rolla, zdezelowane amerykańskie krążowniki szos, skórzane kurtki, tuczące hamburgery i stare adaptery oraz oczywiście brylantynę, którą w gigantycznych ilościach nakładano na charakterystyczny Elvisowski zaczes zwany "kaczym kuprem". Wszystko to raz jeszcze ożywa w warszawskim Teatrze Roma, który właśnie przygotował polską wersję sławnego muzycznego spektaklu.
Najpewniej to nagromadzenie symboli złotych lat rock'n'rolla sprawiło, że "Grease" od początku było bardziej wydarzeniem kulturowym i syntezą ważnych dla Ameryki czasów powojennej stabilizacji i pierwszych młodzieżowych buntów aniżeli fenomenem artystycznym. Tym najpewniej można też tłumaczyć niesłabnącą popularność musicalu, który pozostaje najdłużej granym spektaklem na Broadwayu. Okazało się przy tym, że wątły szkielet fabuły o nastolatkach z college`u w Rydell jest raczej zaletą niż przeszkodą i pozwala opowiedzieć o epoce Presleya w rozmaity sposób. Najpierw mieliśmy więc autorską wersję przedstawienia przygotowaną przez aktorów z Chicago - Jima Jacobsa i Warrena Caseya, którzy po prostu pozbierali wspomnienia ze swoich młodzieńczych lat. Premiera w 1971 r. odbyła się w aurze typowej dla ówczesnych teatrów alternatywnych: spektakl trwał bite pięć godzin, a perypetie nastolatków pokazywano w dawnej zajezdni tramwajowej. Powoli kończyła się bujna epoka dzieci-kwiatów i Jacobs z Caseyem dali temu właściwy wyraz: ich spektakl opowiadał nie tyle o konfliktach między pokoleniem rodziców, sztywniaków czy, jak wówczas mówiono, "square'ów" i buntującej się młodzieży - a więc o tym, czym żywiła się tradycja hipisowska - ale o konfliktach między samymi nastolatkami.
Bohaterem była tu więc grupa młodych ludzi, całkiem inna jednak od tej, którą pamiętamy z pompatycznego musicalu "Hair" (gdzie wszyscy, pod przywództwem hipisa Bergera, żyli w miłości, pokoju i harmonii) czy innej ważnej manifestacji czasów kontrkultury, czyli "Jesus Christ Superstar". Rok później, gdy za spektakl wzięli się producenci z Broadwayu, "Grease" wyglądało już inaczej. By musical uczynić atrakcyjniejszym, wyeksponowano miłosne podchody Danny'ego Zuko i Sandy Dumbrowski. A żeby całości nadać optymistyczny wydźwięk, dodano też piosenkę "We Go Together" ("Pójdziemy razem"), która dobrze mieściła się w klimacie zieleniącej się Ameryki końca lat 60., dobrze pamiętanym jeszcze na początku następnej dekady.
Jednak siła musicalu w broadwayowskiej wersji tkwiła w jego przewrotności. Bo oto Danny, który jawi się swoim kolegom jako przywódca, który zalicza wszystkie "laski" na prawo i lewo, okazuje się lirycznym, dobrze ułożonym młodzieńcem szukającym "porządnej" dziewczyny. O przemianie Danny'ego ma świadczyć i to, że miast jak dawniej włóczyć się w skórzanej kurtce z kolegami, zaczyna trenować i przeistaczafśię w biegacza ze szkolnego klubu. Inaczej Sandy - nieśmiała, naiwna i niewinna, stroniąca od młodzieżowego życia, przemienia się w gejzer seksu. Krótko mówiąc, Danny porządnieje, Sandy się wyzwala i oboje szczęśliwie spotykają się pośrodku drogi.
Data 50. to więc czasy rock'n rolla i jego spontaniczności, ale też brylantyny i rozmaitych śmiesznych, pretensjonalnych póz. To dekada szybkiego życia, której symbolem było rozbite sportowe Porsche buntownika bez powodu Jamesa Deana, ale i bar z fast foodem, gdzie spotykają się bohaterowie "Grease". Właśnie ten dystans, humor i autoironia wprowadzone przez Jacobsa i Caseya do broadwayowskiego spektaklu sprawiły, że tamta dekada pokazana w tonacji pół żartem, pół serio okazała się atrakcyjna dla publiczności.
Hit sobotniej nocy
Latem 1972 r. "Grease" rozpoczęło triumfalne tournee po Stanach Zjednoczonych i Kanadzie, a w roli Doody'ego zafascynowanego Dannym wystąpił 17-letni wówczas John Travolta. I tak rozpoczęła się kolejna odsłona "Grease", związana tym razem z osobą tego aktora, tancerza i piosenkarza. W oczywisty sposób doczekaliśmy się bowiem filmowej wersji musicalu wyreżyserowanej w 1978 r. przez Randala Kleisera, z Travoltą odtwarzającym postać Danny'ego i Olivią Newton-John jako Sandy, której nie wiedzieć czemu z polska brzmiące nazwisko Dumbrowski zamieniono na norweskie Olsen. Twórcy filmu trafili we właściwy moment: Ameryka była przecież pogrążona w żałobie po śmierci króla Elvisa, a lata 50. wymykające się jeszcze żelaznym regułom kultury masowej wspominano z rosnącą nostalgią.
A jednak filmowe "Grease" okazało się tyleż hołdem złożonym minionym czasom, ile manifestacją epoki disco. Travoltę pamiętano przecież głównie z wcześniejszej o rok "Gorączki sobotniej nocy" (reż. John Badham), gdzie wcielił się - w wielce podobną do Danny'ego - postać Amerykanina włoskiego pochodzenia, który porzucił uliczny gang, wygrał prestiżowy konkurs tańca disco i, nawrócony, rozpoczął nowe życie. Skojarzenia z "Gorączką sobotniej nocy" potęgowały też dodane do kinowej wersji musicalu kompozycje Barry'ego Gibba z zespołu Bee Gees, królującego dzięki filmowi Badhama na ówczesnych listach przebojów.
"Grease" z 1978 r. różniło się znacznie od broadwayowskiego przedstawienia: nie chodziło już o pokazanie w luźno powiązanych scenkach ducha jakiejś epoki, ale o zabawę, używanie i korzystanie z uciech życia. Niekończące się rozmowy o seksie były nie tyle zapowiedzią swobody obyczajowej kojarzącej się z epoką Rolling Stonesów czy Jimmiego Hendrixa, ile świadectwem dyskotekowego hedonizmu, podobnie jak seksualny apetyt bohaterów okazywał się metaforą konsumpcji w ogóle.
Sukces filmu sprawił, że kilka lat później nakręcono "Grease 2" (reż. Patricia Birch), tyle że z odwróconymi rolami: odważną nastolatką zachęcającą do śmielszych poczynań pruderyjnego studenta. Obraz ten, mimo udziału Michelle Pfeiffer, należy raczej do wstydliwych epizodów w dziejach kina i tyle tylko można o nim powiedzieć dobrego, że na szczęście zakończył filmową greasomanię.
Nieziemski kaczy kuper
Na początku mieliśmy więc "Grease" w duchu scen alternatywnych, potem na Broadwayu próbowano połączyć ogień z wodą, czyli opowieść o perypetiach wieku dojrzewania przykroić do konwencji tradycyjnego musicalu, wreszcie opowiedziano o losach Sandy i Danny'ego w rytmie dyskotekowej gorączki. Musiał wreszcie przyjść moment, że i my postanowiliśmy nie być gorsi, zwłaszcza że swoją wersję spektaklu, efektownie zatytułowaną "Vaselino", mieli Meksykanie, a bliżsi nam Czesi wystawili niedawno "Pomadę".
I trzeba przyznać, że w Teatrze Roma zrobiono sporo, by ze spektaklu wydobyć to co najlepsze. Najtrudniej uporać się z tekstem, który nie dość, że w wielu partiach bywa kiczowaty, to jeszcze kiepsko przystaje do języka dzisiejszej młodzieży. Tłumacz więc zrobił, co mógł: wprowadził "laski", "towary", a nawet soczyste słowo na "k", ale te próby uwspółcześnienia "Grease" wypadają średnio. Tak jak i język zestarzała się też otoczka obyczajowa, która dziś w dobie seriali w rodzaju "Beverly Hills 20125" gorszy już mało kogo.
Przez trzydzieści lat brylantyna pokryła się patyną, ale co nieco z dawnego blasku ocalało. W rodzimej wersji najlepiej wypadły te sceny, które udało się przerysować i wyolbrzymić, co wydaje się zresztą jedynym słusznym sposobem opowiadania naszym rodakom o Ameryce sprzed półwiecza. Tak na przykład młodzieńcy z napisem "Burger Boys" na skórzanych kurtkach wyciągają jak na komendę grzebienie i zaczesują wypomadowane fryzury. Dobrze wypada też jeden z Burger Boysów, który, zafascynowany Elvisem, opanował trzy podstawowe akordy na gitarze, a nad czwartym "jeszcze pracuje". Świetna jest scena w kinie samochodowym: Danny i Sandy siedzą w ogromnej bryce, on urządza miłosne podchody, a w tle słychać dialogi w stylu filmów grozy lat 50. o inwazji pomidorów-mutantów albo bluszczu zabójcy.
Prawdziwą rewelacją jest jednak nadlatujący z niebios Anioł, który ukazuje się zrozpaczonej i zawstydzonej Frenchy. Na głowie ma oczywiście anielski kaczy kuper, jego błyszczący strój i wdzianka towarzyszącej mu świty kojarzą się z dyskotekowym obciachem lat 70., a przemowę do Frenchy zaczyna zupełnie w nie anielskim tonie od wyrzutu, że ta wszystko potrafi "spieprzyć". W pewnej chwili Anioł, namawiający dziewczynę do powrotu do szkoły, mówi młodej publiczności, że ta może przynajmniej wybierać między starą i nową maturą, czego, jak łatwo się domyślać, autorzy oryginalnego libretta nie uwzględnili.
Jeśli do tego dodać dobre tempo spektaklu, jego rytm podkreślany przerywnikami z audycji radiowych lokalnego didżeja z Rydell, efektowne sceny zespołowe, dołączone piosenki z filmu (z takimi przebojami jak "Hope-lessly Devoted To You" czy "You're The One That I Want"), naszego Danny'ego upodobnionego do Travolty i wyrazistą aktorsko Sandy, to nie można narzekać. Otrzymaliśmy dobrze zrobiony, efektowny wizualnie musical dla całej rodziny, co wydaje się odpowiadać tej koncepcji teatru muzycznego, która w Romie przez dyrektora Wojciecha Kępczyńskiego jest realizowana.
W pogoni za polskim Dannym
O komercyjny sukces spektaklu można być spokojnym. Jednak powodzenie amerykańskiej klasyki w rodzaju "Grease" czy zupełnie dla nas egzotycznej, odwołującej się do realiów wojny w Wietnamie, "Miss Saigon" wydaje się niemal pewne przy oczywistym braku spektakli muzycznych napisanych przez nas samych. Można rzecz jasna zapytać: a niby co pokazywać? Nasze siermiężne lata 50., dręczonego bikiniarza i polującego na jego krawat przedstawiciela organizacji młodzieżowej ganiającego po mieście z nożyczkami? Albo złożone problemy chuliganów czyhających na rywali wokół stadionów? Ale sukces "Metra", granego 1100 razy od 11 lat, dowodzi, że związek postaci z rzeczywistością może być dość luźny, bo przecież gdyby patrzeć na spektakl wyreżyserowany przez Janusza Józefowicza, biorąc pod uwagę stan naszej kolei podziemnej i szczątkową u nas subkulturę metra, to mieliśmy do czynienia z jawnym nadużyciem. Rzecz w tym jednak, że młoda publiczność potrzebuje wyrazistego obiektu identyfikacji i spolszczeni oraz współcześni Danny i Sandy ze szkołą albo nawet blokowiskiem w tle byliby bardziej przekonujący od amerykańskich nastolatków gnieżdżących się w limuzynie. Może i takich postaci się kiedyś doczekamy. A na razie pozostaje nam wpatrywanie się w rock'n'rollowy ruch bioder i wciąż efektowny błysk brylantyny.
Najpopularniejsze musicale (wg liczby przedstawień na Broadwayu)
1. Cats........................................................7485
2. A Chorus Linę........................................6137
3. Les Miserables (Nędznicy)...................6100
4. Oh! Calcutta..........................................5959
5. The Phantom
of the Opera (Duch w Operze)................. 5803
6. Miss Saigon.........................................4097
7. 42"" Street............................................3486
8. Grease..................................................3388
9. Fiddler on the Roof
(Skrzypek na dachu)..................................3242
10 Life with Father...................................3224
11. Tobacco Road...............3182
12. Beauty and the Beast
(Piękna i bestia).........................................3125
13. Hello, Dolly!.......................................2844
14. My Fair Lady......................................2717
15. Annie...................................................2377
(Dane z grudnia 2001 r.)