Czarna ziemia, biały puch
Reżyserując "Transfer", Jan Klata stworzył właściwie dwa przedstawienia - oba na swój sposób udane, choć zupełnie różne.
Pierwsze rozgrywa się na wysokiej platformie ustawionej pośrodku sceny. Jego scenariusz Klata napisał na podstawie relacji z obrad Stalina, Roosevelta i Churchilla, które miały miejsce w lutym 1945 roku. W "Scenach jałtańskich" aktorzy do złudzenia przypominają polityków sfotografowanych przed pałacykiem na Krymie, gdzie odbywały się historyczne negocjacje. Na znanym zdjęciu Wielka Trójka siedzi w klubowych fotelach, które ustawiono na perskich kobiercach... W czasie, gdy toczyły się ich rozmowy, wojna jeszcze trwała, a sytuacja na frontach dawała przewagę Stalinowi. Rosjanie przekroczyli właśnie dawną granicę III Rzeszy, podczas gdy alianci zatrzymali się na linii Renu, daleko od Berlina. Dlatego też w Jałcie warunki nowego porządku w Europie Wschodniej i Środkowej dyktuje zbrodniarz nie mniejszy od Hitlera... Politycy z Zachodu udają, że o tym nie wiedzą, Stalin udaje, że im wierzy i robi swoje. Ich z pozoru poważne rozmowy na temat demokracji i praworządności w powojennej Polsce - bez udziału Polaków - są w istocie żałosną komedią.
W spektaklu Roosevelt i Churchill to ludzie tchórzliwi i pozbawieni godności, co reżyser wyeksponował, wkładając w ich usta słowa podziwu dla cnót, urody i rozlicznych talentów Stalina. Klata grubą kreską kreśli portrety tych, którzy posługując się trzema zapałkami i mapą wydartą z tygodnika "Time", ustalili nowe granice Polski. Intermedium dla tych poniżających całe narody scen stanowią fragmenty znanych utworów undergroundowego zespołu Joy Division. Dysponujący wieloma dywizjami władcy połowy świata biorą instrumenty do ręki i zaczynają śpiewać z playbacku niczym gwiazdy tandetnego programu telewizyjnego. Pozbawieni wpływu na wyroki władców, wstrząśnięci ich bezwzględnością i zażenowani głupotą, wybuchamy śmiechem. Właśnie temu służą "Sceny jałtańskie".
Czy reakcja publiczności na polityczną szopkę świadczy o tym, że wciąż czujemy się skrzywdzeni wyrokiem Wielkiej Trójki? Niewykluczone. Przecież ostatni żołnierze armii sowieckiej wyjechali z Polski dopiero w 1990 roku, a ich odwrót wcale nie oznaczał powrotu do domu ludzi wypędzonych z Wilna czy Lwowa. Choć jest ich już coraz mniej, rana bezdomności zdaje się dokuczać także ich dzieciom i wnukom. Jest dziedziczna, podobnie jak nasz zbiorowy przymus ośmieszania wszelkiej władzy, ukształtowany przez zabory. Klata pozostaje czuły zarówno na bóle, jak i fobie Polaków, co zdecydowanie wyróżnia go spośród reżyserów młodej generacji. Przywilej późnego urodzenia pozwala mu zarazem spojrzeć na historyczne dramaty w naszej części Europy z szerszej perspektywy. Mieszczą się w niej także krzywdy tych, którzy rozpętali wojenny koszmar.
Biografie ludzi skazanych wyrokiem Wielkiej Trójki na przesiedlenie są tematem drugiego, równoległego do "Scen jałtańskich", przedstawienia Klaty. Rozgrywa się ono poniżej platformy, na niemal pustej scenie. Grają w nim ludzie, którzy nie są zawodowymi aktorami: pięcioro Polaków i pięcioro Niemców. Reżyser wybrał ich spośród kilkudziesięciu osób - autentycznych ofiar powojennych przesiedleń lub ich potomków. Ze wspomnień wypędzonych czworo dramaturgów z Niemiec i Polski ułożyło scenariusz teatralnego dokumentu. Reżyseria spektaklu jest bardzo oszczędna, podporządkowana indywidualnej ekspresji każdego z występujących, jego głosowym, a niekiedy ruchowym możliwościom. Większość z zaproszonych przez Klatę ludzi to osoby w podeszłym wieku, jedna z nich posługuje się kulami, inna niedowidzi,
jeszcze inna mówić będzie na siedząco. Na początku wszyscy stają na wprost publiczności, wypowiadając głośno swoje imiona, nazwiska, nazwy miejscowości, w których się urodzili i do których zostali przesiedleni. Czynią to jednocześnie i choć jest ich tylko dziesięcioro, powstaje wrażenie, jakby nagle odezwały się do nas rzesze milczących dotąd ludzi. Dzięki przedsięwzięciu zatytułowanemu "Transfer" mogą nareszcie podzielić się swoją historią.
Uczestnicy zdarzenia są przejęci, ale widać, że czują się całkowicie bezpieczni; wiedzą, czemu służy to spotkanie i jaką grają w nim rolę. Spokojnie siadają na dziesięciu krzesłach wzdłuż tylnej ściany teatralnego pudełka, by w stosownym momencie podejść do widzów i opowiedzieć im o wypadkach sprzed lat. Chodzi o spotkanie i świadectwo, a nie podejrzaną terapię czy emocjonalny szantaż. Z tych osobistych relacji, splecionych ze sobą i podzielonych na pojedyncze epizody zgodnie z chronologią historycznych wydarzeń, wyłania się powoli obraz wojny i powojennej tułaczki - Polaków przesiedlonych z Kresów Wschodnich i Niemców wywiezionych ze Śląska, Prus i Pomorza. Wspólnota doświadczeń dotyczy tu wyłącznie traumatycznego przeżycia utraty rodzinnego domu i ojczyzny. Dla wszystkich jest jasne, że sprawcami katastrofy, której konsekwencją stały się przesiedlenia, byli Niemcy. Żadna spośród zaproszonych osób nie próbuje pomniejszać ich odpowiedzialności za wojnę i ludobójstwo. Słyszymy natomiast, że nie wszyscy Niemcy byli nazistami, co paradoksalnie jeszcze bardziej obciąża ich sumienie. Opowieść o żołnierzu Wermachtu, który nie chciał rozstrzeliwać cywilów i został odesłany z frontu, zostaje spuentowana słowami: takie zachowanie było możliwe! Pytanie, dlaczego zdecydowana większość Niemców zachowała się zupełnie inaczej, posłusznie wykonując nieludzkie rozkazy, zawisa jednak w powietrzu i buduje niewidzialną ścianę pomiędzy Polakami i Niemcami.
Ich poruszające relacje przeplatają się bowiem ze sobą, ale nie przecinają. Poza jedną, wyjątkową sytuacją, kiedy obok siebie stają ci, którzy tuż po wojnie spędzili kilka tygodni pod jednym dachem we wrocławskim mieszkaniu, pomiędzy Polakami i Niemcami nie rodzi się żaden dialog. Ci ludzie mówią
o podobnych, dramatycznych doświadczeniach, ale nie pamiętam, by zwracali się do siebie słowem czy gestem. Klata z pewnością unikał prowokowania takich sytuacji, nie jest przecież politykiem, działaczem społecznym, psychologiem czy duszpasterzem. Jest reżyserem, który podjął ryzyko naocznego sprawdzenia, czy wspólna krzywda wypędzonych może zmienić podstawową relację, jaka niestety do tej pory łączy Polaków i Niemców - relację kata i ofiary. Odpowiedzią jest sama struktura spektaklu. Wynika z niej, że oba narody stać na razie tylko na spotkanie, wypowiedzenie i wysłuchanie swoich świadectw. Taka jest prawda o polsko-niemieckim pojednaniu, którą pokazał Klata i jest to prawda cenna. Tym bardziej, że uświadomił ją nam reżyser należący do pokolenia, które już za chwilę pozostania samo z niezagojoną raną bezdomności.
Czy uleczy ją nowy, kosmopolityczny styl życia młodych Europejczyków, przemierzających świat z walizką w ręku? Jej standardową zawartość w spektaklu Klaty prezentuje młody Niemiec - potomek przesiedlonych. Zestaw składający się z komputera, ubrań, przyborów do mycia, płyt i paru książek wystarcza, by wieść wygodny, hotelowy żywot. Ale gdy młody nomada nazwie swoją walizkę domem, w jego słowach usłyszymy ironię i ból. Niespodziewanie postać człowieka z walizką w ręku buduje w przedstawieniu Klaty odrębną, metafizyczną perspektywę. Uświadamia, że we współczesnym świecie bezdomność stała się formą egzystencji i realnym obrazem kondycji ludzkiej, o czym przed laty pisał w jednym z esejów Czesław Miłosz. "Transfer", powszechnie uznawany za spektakl polityczny, jest w gruncie rzeczy opowieścią o samotności człowieka na ziemi wygnania.
Nie jest to samotność całkowita, o czym przekonuje nas dyskretna obecność na scenie kilku młodych ludzi w białych podkoszulkach. Powiedzmy to wprost: przedsięwzięcie o nazwie "Transfer" w ogóle nie mogłoby zaistnieć, gdyby nie empatia młodego reżysera i jego współpracowników, zwłaszcza tych, którzy podczas spektaklu dosłownie opiekują się naturszczykami: podrzucają im tekst, dają sygnał przed rozpoczęciem kolejnej części spektaklu czy po prostu przynoszą krzesło. Szczególną troską ci młodzi ludzie otaczają dwie stare kobiety: Polkę i Niemkę. Proste gesty opiekunów znaczą w tym spektaklu najwięcej. Pewnie dlatego skojarzyłem je z białym, anielskim puchem, który w pewnej chwili sypnął się z teatralnego nieba, pokrywając czarną ziemię wygnańców.
Wojnę wywołali Niemcy, ale o losie przesiedlanych zadecydowali politycy Wielkiej Trójki. Umieszczeni na platformie konstruktorzy nowego lądu niczym bogowie olimpijscy przyglądają się ludziom z dołu. Pozostają niewzruszeni, do końca bronią swoich decyzji, ale w zderzeniu z autentycznymi relacjami ich przepisane z dzienników czy podręczników kwestie brzmią coraz fałszywiej. Im mocniej przeżywamy obecność ofiar historii, tym bardziej karykaturalny staje się obraz jej demiurgów. Uruchomiony przez reżysera mechanizm empatii i dystansu (poprzez śmiech) działa więc bez zarzutu. A jednak po wyjściu ze Współczesnego budzi się w nas myśl o tekście dramatycznym, który związałby oba poziomy spektaklu Klaty w jedną, wielowymiarową i bardziej wycieniowaną całość. Zalążkiem takiego dramatu mogłaby być historia młodego człowieka z walizką w ręku, który wracając w rodzinne strony, mierzy się z poczuciem krzywdy, odpowiedzialności i winy. Ale czy post dramatyczny teatr naszych czasów zdołałby unieść ciężar losu tego podwójnego wygnańca?