Reportaż ze środka głowy
Przedstawienie długo nie może się rozpocząć. Najpierw kobiecy głos odczytuje uwagi do polskiej wersji sztuki. Tu pojawia się pierwsza dwuznaczność, ponieważ w cytowanym expose Iwan Wyrypajew uchyla się od autorstwa tekstu, przypisując go niejakiej Antoninie Wielikanowej. Sobie pozostawia skromną rolę redaktora sztuki, który tu i ówdzie coś dopisał.
Potem otwiera się kolejny nawias: na proscenium energicznie wbiega wąsaty, trochę roztrzepany osobnik (Krzysztof Boczkowski), który przedstawia się jako reżyser Iwan. W ten sposób Wyrypajew ucieleśnia się jako postać sceniczna we własnej sztuce. Z dalszych wyjaśnień wynika, że tajemnicza Wielikanowa jest pacjentką szpitala psychiatrycznego, z diagnozą ostrej fazy schizofrenii. Tekst wraz z listem autorki przekazał mu reżyserowi lekarz, Arkadij Iljicz. Wydaje się, że po tym zagajeniu kurtyna może już pójść w górę, ale Iwan ciągle o czymś zapomina; maszyna teatru rusza do przodu, to zatrzymuje się w biegu, moment kreacji scenicznej wymyka mu się z rąk. Widzimy tylko jej zgrzytające sprężyny.
Zadara lubi igrać naszym przywiązaniem do fikcji scenicznej, prowokacyjnie odwlekając chwilę, w której przedmioty i ludzie na scenie zaczną wreszcie grać przewidziane dla nich role. Widz musi ostrożnie gospodarować swoim poczuciem rzeczywistości, by nie pomylić tego, co "przedstawiające", z tym, co "przedstawiane". Tak było we wrocławskiej "Kartotece" (Wrocławski Teatr Współczesny, 2006), gdzie ów moment "niedokreacji" ustawicznie burzył wszelkie próby budowania fikcji, tak też jest w "Księdze Rodzaju 2", w której długo oczekiwana "akcja" nie może się przebić przez zasieki cytatów, nawiasów, przypisów i komentarzy. Kiedy wreszcie dopcha się do głosu historia właściwa, okazuje się, że nawiasy i cytaty wcale nie znikają, mało tego - spektakl zaczyna opowiadać kilka historii równocześnie.
Pytanie, kto jest podmiotem tych światów, czy też - kto w czyjej siedzi głowie - niepokoi od początku. Kiedy Iwan Wyrypajew - ów niefortunny demiurg teatru - zdoła wreszcie opanować opór materii, kurtyna odsłania przestrzeń, otuloną w błyszczące draperie z efektownie spiętrzoną kaskadą schodów, uciętych jakby w połowie drogi. Niejasne to miejsce rozbłyskuje światłami estradowego show, to znów tężeje, stając się martwym, odpychającym pejzażem. Rozegra się tutaj spór o istnienie świata, poprowadzony przez biblijną żonę Lota i Boga-ateistę. O tej bezimiennej bohaterce świętej księgi wiadomo tylko tyle, że uchodząc z wypalanej przez Boga ogniem i siarką występnej Sodomy, obejrzała się za siebie i została zamieniona w słup soli. Nie dostąpiła łaski ocalenia, zamieniając się w wieczną skamielinę. Zapłaciła za ciekawość, może za odruch współczucia, a może po prostu zobaczyła coś, z czym nie można było dalej żyć. Niewykluczone więc, że zgubiła ją chęć poznania za wszelką cenę, nawet jeśliby to było doświadczenie ponad ludzkie siły.
Nieszczęsna połowica Lota, w historii opowiedzianej przez Wielikanową, przeprowadza żarliwą obronę wiary w to, że pojęcia przylegają do rzeczy, że oprócz słów i myśli istnieje "coś jeszcze", że to, co mamy w głowie, ma swoje odwzorowanie w świecie realnym, wreszcie - że istnieje jakaś wyższa instancja, która nadaje temu wszystkiemu sens.
Wywody żony Lota kontruje Bóg-nihilista, negując istnienie czegokolwiek, z sobą samym włącznie. Pojęcia można wytrzeć mokrą szmatą, a poza językiem nie istnieje nic. "Sęk w tym, że nawet sęka nie ma" - upiera się Bóg z cyniczną elegancją grany przez Jana Peszka. Spór, nacechowany dość banalną retoryką, uparcie krąży wokół tych samych pytań i odpowiedzi. Powtarzalność fraz i tematów układa ten dyskurs w dziwaczne kontinuum, samozapętlający się wywód - bez początku i bez końca, retoryczną pułapkę bez szans na rozstrzygnięcie.
Można w tym starciu dostrzec parodię dialogu dwóch fundamentalistycznych światopoglądów. Obie strony upierają się, że są w posiadaniu jedynej Prawdy o naturze wszechrzeczy, wykluczając jakikolwiek kompromis i nie stroniąc od demagogii. W argumentacji Boga pojawia się rynsztunek polemiczny z arsenałów najbardziej siermiężnego materializmu. "Tylko na wysokości dwóch metrów/ Własnego grobu człowiek zyskuje prawdziwe oblicze" - przekonuje Bóg. "Otwórzcie półroczny grób/ I zobaczycie, czym jest człowiek/Umrzesz i zgnijesz". Tak ustawiony spór nigdy nie zostanie rozstrzygnięty, chyba że się wyeliminuje przeciwnika.
Ale zza postaci żony Lota wygląda co chwilę sama Antonina Wielikanowa, skromna nauczycielka matematyki, odsunięta od życia przez chorobę, zaś w rolę Boga wciela się jej terapeuta, Arkadij Iljicz - zatem dysputa może być również szaloną przygodą umysłu oderwanego od rzeczywistości, wewnętrznym portretem schizofrenii. Jest to świat pozbawiony ciągłości, nie dający się opisać w formie jakiejkolwiek narracji. "Fabuła jest iluzją sensu - powiada Antonina - a sens jest tragiczny sam z siebie". Skoro wieczór nie składa się z porankiem, przeszłość z przyszłością, a skutek z przyczyną, być może trzeba sprawdzić, czy pojęcia w ogóle mają jakieś desygnaty w rzeczywistości, czy poza tym, co w głowie, istnieje coś jeszcze. Dla Wielikanowej spór z Bogiem to walka o nowe przymierze z życiem i światem, któremu choroba odebrała sens.
Tego szaleństwa jednak jest w spektaklu Zadary niewiele. Wielikanowa Barbary Wysockiej i Bóg Jana Peszka rozgrywają swój mecz z dystansem, jak ćwiczenia na akademickim konwersatorium. Logiczne piruety, galopady argumentów, wzajemne przypierania do muru, licytacje paradoksów i oczywistości są pełne wzajemnej galanterii i dyskretnej ironii. Ten elegancki nastrój psuje od czasu do czasu niesforny reżyser Iwan, śpiewając sprośne kuplety, zwane bluźnierczo Pieśniami Proroka Jana. Wykrzyczane w nich obrazy współczesnej Sodomy i Gomory doprawia hałaśliwym, elektropunkowym brzmieniem grający na żywo żeński duet Mass Kotki.
Iwan rozgrywa w tym spektaklu swoją własną walkę z żywiołami teatru, wciąż czegoś dogląda lub coś poprawia. Scena wyraźnie stawia mu opór. Ten wątek zdaje się wskazywać, że dramat dotkniętej schizofrenią Wielikanowej może być również metaforą sztuki, rozpaczliwie poszukującej treści pośród pustych form i martwych symboli, które nie znaczą nic poza samymi sobą. Niewykluczone zresztą, że jej możliwości poznawcze są już na wyczerpaniu.
W spektaklu rozmaite konflikty oświetlają i komentują się nawzajem, jakkolwiek nie ma tu dyskursów dominujących. Zadara nie lubi być absolutnym prawodawcą sensów, woli demokratyczną wielogłosowość, dialog zdecentralizowanych racji, czasem zgodnych, czasem sprzecznych, jednak nie układających się w jednolity obraz świata. Za jego ostateczną definicję ma odpowiadać na własny rachunek sam widz.
W "Księdze Rodzaju 2" niepodobna rozstrzygnąć nawet, kto jest nadrzędną instancją kreowanego tu świata. Czy to Wielikanowa jest elementem reżyserskiej wizji Iwana, czy też może to on jest postacią z jej szalonych rojeń. Jest zresztą jeszcze jedna możliwość, którą podsuwa autor sztuki, komunikując na wstępie, że bohaterem utworu jest tekst. A jeśli tak, to być może w ogóle nie wychodzimy poza granice języka, całe istnienie jest przykute do słów, i to język - jak głosił Wittgenstein - zakreśla obszar naszego poznania. Zadara wydaje się nie uchylać od tej interpretacji, w jego spektaklu bowiem wszystkie samo-zwańczo rozbrykane wątki, łącznie z niesfornym reżyserem Iwanem, starają się trzymać w ryzach ostentacyjnie anonsowane pauzy, znaki interpunkcyjne i didaskalia. Ucieleśnia je tajemnicza grupa bezimiennych postaci, panosząca się po scenie w wytwornych garniturkach, raz bezczelnie ingerująca w akcję, innym razem poziewująca i znudzona, to znów pogrążona w somnambulicznym tańcu, uporczywie powtarzającym te same figury ruchowe. Być może więc to język reżyseruje tę szaloną opowieść bez początku i bez końca, starając się opanować anarchizującą rebelię słów, uwolnionych od ciężaru znaczenia. A może wszystko to kłębi się w głowie Antoniny, a postacie - uwięzione w powtarzalnych, zgeometryzowanych rytuałach gestów - to platońskie cienie jej myśli, rozpaczliwie szukających potwierdzenia w tym "czymś jeszcze", czego niepodobna nazwać, a co nadałoby egzystencji jakiś twardy fundament?
Na koniec zresztą całe towarzystwo, optymistyczne i pewne sukcesu, jak w najlepszych reklamach, pakuje Wielikanową do rakiety made in CCCP, by mogła polecieć do nieba i osobiście poszukać tam owego "czegoś jeszcze".
I "Kartoteka", i "Księga Rodzaju 2" budują niemal laboratoryjny, bardzo swoisty model percepcji świata. Zadara nie chce opowiadać linearnie, wiedząc, że rzeczywistości nie da się już postrzegać jako księgi, przyswajalnej w toku uporządkowanej narracji. "Fabuła jest iluzją sensu" - by powtórzyć za Wielikanową. Inaczej też definiuje się sam przedmiot poznania. Jak orzekają performatycy, nie ma już nic takiego jak "rzecz sama w sobie". Przedmioty są wytwarzane i kodowane przez wiele różnych dyskursów, ich cechą jest płynność, fragmentaryczność i rozproszenie, w żadnym zaś razie stabilna tożsamość. Zatem zamiast uporządkowanej narracji Zadara sięga do techniki hipertekstu, w którym możliwe są dowolne migracje sensów, a głównym nawigatorem jest widz.
I byłaby to zapewne wzorowa robota - logicznie zaprojektowana, nie pozbawiona nawet swoistego piękna symetrii i miary w rozmaitych replikach, powtarzających te same sekwencje słów, gestów, rytmów i świateł - gdyby nie fakt, że ta kunsztowna, pełna muzycznych współbrzmień i geometrycznej harmonii kompozycja całkowicie rozminęła się z poetyką tekstu Wyrypajewa. Tekstu boleśnie rozdartego, już choćby przez owo fikcyjne rozdwojenie postaci autora. Wielikanową i Wyrypajew to przecież dwie osoby tego samego dramatu, który staje się doświadczeniem współczesnego artysty. Ale jest też w tej sztuce - prowokacyjnej, surowej i brutalnej - krzyk przerażenia w spotkaniu z nicością, w dotknięciu pustki, po którym samotność ludzka staje się nie do zniesienia. I trzeba wielkiej siły, albo desperackich marzeń na miarę wyprawy w kosmos, by nie podzielić losu żony Lota. Wreszcie, jest w tym tekście zaduch zdeprawowanego języka, zdegradowanych słów, rozpaczliwie poszukujących sedna, tego "sęku", którego - jak melancholijnie stwierdza Bóg - nie ma.
Tej rozpaczy, tego krzyku w spektaklu Zadary niestety nie słychać. Knebluje go dość skutecznie wyestetyzowana forma. Szkoda.