KONFRONTACJE: DURRENMATT Z WARIACJAMI
Po warszawskim przedstawieniu "Franka V" odezwały się głosy, że to zła sztuka. Opinie te, świadczące o zacietrzewieniu, wynikają z czysto literackiego podejścia do tekstu dramatycznego. Ich wyraziciele zareagowali wyłącznie na słowo dobiegające ze sceny, nie zareagowali na obrazy teatralne - mówiliby wtedy, że im się to czy owo w przedstawieniu podoba lub nie podoba - i nie dostrzegli możliwości, jakie otwiera przed teatrem dramaturg, będący nie tylko autorem tekstu ale całej konstrukcji widowiska. "Frank V" mniej niż wszystkie poprzednie sztuki Durrenmatta upoważnia do traktowania go po książkowemu. Jest całkowicie "do zrobienia" przez reżysera. Durrenmatt określa wprawdzie swoim stylem ogólny kierunek inscenizacji, ale w gruncie rzeczy "Frank V" jest luźną propozycją teatralną. A to jeszcze nie jest synonimem "złej sztuki". Nawiasem mówiąc Durrenmatt ma u nas specjalne szczęście. W 1958 roku po premierze Wizyty starszej pani, o której nie powie dziś nikt inaczej, jak "ta znakomita sztuka", można było przeczytać i usłyszeć wyrzekania na dłużyzny, łopatologię, sztuczność pomysłów. Tylko "Romulus Wielki" był przyjęty bez zastrzeżeń. Oto siła przyzwyczajenia. Kpina historiozoficzna i rewizjonizm "mityczny" były w Polsce asymilowane. Shaw, Giraudoux i Artur Marya Swinarski (toutes pro-portioms gardees) przygotowali grunt pod Romulusa. "Wizyta starszej pani" była nowością. Trzeba było czasu dla jej przyswojenia.
Wydawać by się mogło, że skoro "Frank V" jest swego rodzaju librettem,interpretacja samego tekstu zależy w dużej mierze od inwencji reżysera. Otóż nie. Sztuka znaczy tyle, ile znaczy - i wychodzi nietknięta z różnych reżyserskich zabiegów. Innymi słowy, nie da się do niej przykleić obcych tez. W tym przejawia się szczególny stosunek Opery bankierskiej do teatru. "Zrobienie" przez reżysera oznacza zmontowanie w jednolitą całość artystyczną rozmaitych elementów, występujących w sztuce: makabrycznych, farsowych, dramatycznych, tragikomicznych. Oznacza znalezienie wspólnego mianownika dla scen następujących po sobie na zasadzie skeczów w składanym programie. Oznacza wreszcie konieczność precyzyjnego rozegrania akcji wewnątrz poszczególnych scen. Wszystko to jest interpretacją artystyczną, w minimalnym stopniu "publicystyczną".
"Frank V" należy do sztuk, w których korektury postaci, czy niuanse nastrojowe nie mają wpływu na sens całości. Przy złym czy dobrym przedstawieniu ich wymowa nie ulega zasadniczej zmianie. Źle czy dobrze zrobiona Opera bankierska pozostaje groteskowym pamfletem na rzeczywistość "ery sytej i zezwierzęconej". Mieszczanie są tu gangsterami, ponieważ ich bogactwa zrodziły się w krwiożerczych walkach gospodarczych, ich przeszłość to bandytyzm finansowy. Gangsterzy są tu mieszczanami, ponieważ uprawiają swój proceder dla zaspokojenia ideałów mieszczańskiego życia. Wielkie Zbrodnie uchodzą bezkarnie, a ludzie łatwiej znoszą okrucieństwo niż cynizm. W każdej interpretacji Opera bankierska pozostaje moralitetem, w którym kunszt bycia cynicznym służy wykpieniu zasad moralnych przedstawianego modelowego systemu. Jest to moralitet przekorny, w którym triumfuje abstrakcyjnie pojęte zło. Być może, odporność tekstu na ewentualne zabiegi przewartościowujące jest sprawą jego młodości. Być może, z perspektywy lat będzie można w tej grotesce społecznej zobaczyć coś innego. Dziś nawet problematyka, którą sugeruje Durrenmatt w komentarzach do "Franka V" - czy możliwa jest demokracja gangsterska i jak możliwa jest wolność w gangsterskiej społeczności - wydaje się przerastać sztukę. Fabuła nie bardzo może ją udźwignąć. No, a odpowiedzi są oczywiste bez dowodu dramaturga. Opera bankierska jest wymierzona o tyle konkretnie w pewne zjawiska, że trudno sobie wyobrazić kierunek jej zmian "po latach". Chyba analogicznie do "Opery za trzy grosze": można akcję sztuki Brechta umiejscowić w końcu XIX wieku, można ją przenieść z Anglii do Stanów Zjednoczonych, albo jeszcze dalej - ale są to przesunięcia czysto zewnętrzne, ułatwiające jedynie odczytanie generalnej tezy i jej podległe.
Wspomniana odporność tekstu nie ogranicza reżysera Opery bankierskiej do wykazania tylko sprawności warsztatowej. Decyzja, jaką musi podjąć co do stylu widowiska, jest tu decyzją merytoryczną. Możliwości jest kilka - różne formy parodii z uwzględnieniem szekspiryzowania, na którym Durrenmattowi zależy, i brechtyzowania, którego nie chce; dojście do groteski poprzez parodię lub mimo niej. Różnie też układały się te sprawy w trzech inscenizacjach "Franka V" zamykających ubiegły sezon w Teatrze Dramatycznym m. st. Warszawy (reż. Konrad Swinarski), w Teatrze "Wybrzeże" (reż. Jerzy Goliński) i w Teatrze Śląskim im. Wyspiańskiego (reż. Jerzy Jarocki). Pierwsze dwie są z założenia "zgodne z autorem", trzecia jest znaną skądinąd manifestacją "teatru integralnego".
*
"Frank V" w ujęciu Konrada Swinarskiego jest precyzyjnie zrealizowanym librettem. Sprzeczność tkwiąca w tak rozwiązanym zadaniu wyjaśnia w pewnym stopniu przyczynę słabych stron przedstawienia. Libretto jest punktem wyjścia widowiska i jego kanwą. Wyobraźmy sobie, że wykonano ozdobną tkaninę z myślą o kanwie, a nie o fakturze. Oczywiście jest w tym porównaniu nieco przesady, ale po to są porównania. Reżyser zawierzył tekstowi, nie docenił jednak i możliwości, i czysto widowiskowych zagadnień, jakie tekst stwarza. Toteż, mimo przemyślanych poszczególnych scen i interesujących czasem kompozycji, całość jest przytłaczająca. Często robi się nudno, większość zabawnych pomysłów Durrenmatta nie dociera do widowni. Nie okupują tego dwie znakomite sceny końcowe, wyraźnie rozgrzewające salę: rozgrywka w skarbcu i posłuchanie u Prezydenta. Ta ostatnia przede wszystkim dzięki Świderskiemu.
Pewne rzeczy wymagają tu przedyskutowania. Na przykład stosunek Durrenmatta do teatru epickiego - zakładając, że przez termin "teatr epicki" rozumiemy technikę opowiadania scenicznego. Cechuje ją, między innymi, traktowanie scen-obrazów jako zamkniętych całości, wprowadzenie komentarza, bezpośrednio skierowanego do widowni, utrzymanie stylu gry w zgodzie z oboma poprzednimi założeniami. Swinarski pokazał Durrenmatta w ramach muzycznego teatru epickiego, uszanował szekspiryzm Opery bankierskiej i podkreślił "obrazową" budowę sztuki. Nie, nie inspirował się "Operą za trzy grosze", być może w ogóle nie inspirował się Brechtem. Ale, przenosząc na "Franka V" doświadczenia zdobyte przy realizacji Brechta narzucił mu pewną formułę, która okazała się zbyt ciężka. Cokolwiek by się powiedziało o dramaturgii Durrenmatta, bezsporne jest, że docenia on fabułę, akcję, element sensacji. U Durrenmatta wydarzenia narastają - wcale się tego nie wstydzi - nawet w sztuce operującej migawkowymi obrazami. Znaczy to, że nie mają one jednakowej wartości teatralnej. Ten element sensacyjności, narastania, nie mieści się w warszawskim przedstawieniu. Swinarski z jednakową drobiazgowością prowadzi kolejne obrazy, choć każdy z nich ma inne wewnętrzne tempo. Niektóre trzeba przyspieszyć, inne dadzą się zwolnić, to zależy od wyczucia reżysera. W przeciwnym razie osiada on na mieliźnie.
Piszę w tej chwili pod wrażeniem niedawnej wizyty w Polsce Berliner Ensemble i powtórnym obejrzeniu przedstawienia, które jest przykładem kongenialnego sprawdzenia się założeń tego teatru na tekście dramatycznym (Kariera Artura Ui). Drugie z przywiezionych przedstawień, będące dokładnym odbiciem tych samych założeń w sztuce (Frau Flinz), straszy konsekwencjami ortodoksji. Nieskażona pośpiechem precyzja, która zachwycała w "Karierze Artura Ui" - We "Frau Flinz" wydawała się brakiem poczucia czasu i ważności spraw. Jednakowo celebrowane było zebranie załogi fabrycznej, obiad rodzinny czy zbieranie kartofli w polu. Technika budowania poszczególnych obrazów w oderwaniu od siebie nie dała tu najlepszych wyników, mimo że robota teatru i tak przerastała tekst.
Swinarski nie "brechtyzował"; ale sposób komponowania scen nie przysłużył się Durrenmattowi. Nawet jeżeli formalnie był adekwatny do scenariuszowego tekstu, nie sprawdził się w widowisku. To jedna sprawa. Nie ma wątpliwości, że we "Franku V" wszystko jest dla Durrenmatta dobre, co służy grotesce. Dowodem niech będzie rola muzyki i songów. Muzyka jest skontrastowana z tekstem i z fabułą, służy podkreśleniu ich dwuznaczności."Songi nie przenoszą sztuki w uogólnienie, jak w "Operze za trzy grosze" - powiedział Durrenmatt - lecz czynią ją znośną.(...) We Franku ludzie śpiewają, gdy kłamią; w "Operze za trzy grosze" - gdy wypowiadają prawdę." W tym twierdzeniu autor jest obiektywny. Songi grają w Operze bankierskiej rozmaicie, ale jeżeli są komentarzem, to pomyślanym na opak, wymagającym rozszyfrowania od strony Durrenmattowskiego paradoksu. Groteska jest źródłem ostrości tej sztuki. To jest sprawa, którą dobitnie sformułował Andrzej Wirth: "Parodia "Franka V" jest ostrzejsza od parodii "Opery za trzy grosze", ale jego teza jest mniej radykalna, ponieważ każe domyślać się motywacji teologicznej a nie wyłącznie krytyczno-społecznej." Parodia "Franka V" jest ostrzejsza, bo prowadzi do groteski.
Przedstawienie warszawskie tłumi tę groteskową ostrość sztuki, zastępując ją ostrością bezpośrednich aluzji w scenografii do kapitalistycznej współczesności. Swinarskiemu udało się zaznaczyć, że rzecz dzieje się na najwyższych piętrach społecznej hierarchii; bank rzeczywiście ją reprezentuje. Istotne założenie miało zresztą służyć grotesce - oparcie przedstawienia na kontraście scenografii i aktorstwa. Konrad Swinarski (jako scenograf) i Ewa Starowieyska zaprojektowali dekorację funkcjonalną, wieloznaczną i o dużych walorach teatralnych. Składa się ona z trzech zasadniczych części: ram bocznych z reklamami (kawiarnia, hotel), kurtyny wewnętrznej z malowanym bankiem, wnętrz urządzanych zależnie od miejsca akcji za wewnętrzną kurtyną, których tło w głębi stanowi obraz - przekrój wielokondygnacyjnego budynku. Scenografia dość bogata, operowa, może być aluzją do szekspiryzmu rozumianego także operowo. Ale jej skala i ponurość może spełniać funkcję parodystyczną tylko w zestawieniu z grą aktorską. Aktorstwo, a raczej zasady, na jakich zostało oparte, nie są niestety, konsekwentne. Prowadzącą rolą w sztuce jest rola Otylii Frank, rzeczywistego dyrektora banku, głowy rodziny. Otylia jest motorem wszelkich akcji wewnątrz bankowych, a od czasu do czasu sędzią i katem w wewnętrznych porachunkach. Ta sama Otylia, której całe życie pochłonął bank, w chwili swego największego zawodu - gdy dowiaduje się o profesji córki - postanawia zniszczyć historyczną instytucję. Jest to zemsta i gest samoobrony wobec młodszych, silniejszych i bardziej bezwzględnych. Otylia jest groźna, ale i śmieszna, jej kwestie są napisane w tym samym tonie, co Franka V, Ryszarda Egli, czy innych. Dramatyzm songu zawiedzionej matki jest rozładowywany przez tok jej rozumowania: "Moja córka. Dziecię moje. Które własną wykarmiłam krwią. Oraz cudzą. Moje złotko. Moje cudo. Moja myszka. Moje sama nie wiem co. Tak układna i kosztowna..." Otylia Idy Kamińskiej jest chwilami matką tragiczną. Aktorka drąży w głąb postaci, stara się znaleźć realne, psychologiczne uzasadnienie jej postępowania. Słowa "Mamy dzieci, panie Bockmann" są w jej ustach argumentem nie do zbicia. Wypowiada je z "wnętrzem", z głębokim przekonaniem, że istotnie musiała popełnić wszelkie przestępstwa dla dobra dwojga niewinnych istot. A przecież te dzieci i sielanka rodzinna są u Durrenmatta jeszcze jednym mitem do obalenia. Ustawienie postaci, od której tak wiele zależy, jako postaci z mieszczańskiego dramatu realistycznego, ciąży zasadniczo na przedstawieniu. Zostaje ono zwekslowane na zupełnie inny tor. Od razu przepada zamierzone komedianckie okrucieństwo i jego groteskowy kontrast z ponurym tłem. Równie niebezpieczna okazała się w warszawskim przedstawieniu możliwość ześliznięcia w stronę farsy. Bohaterowie transakcji pseudo-bankowych: kochliwy Schlumpf, wdowa Apolonia Streuli, obrotny Piaget byli tylko banalnie farsowi. Operetkowa natomiast jest Fryda Furst. Ku operetce grawitowały kostiumy, zbyt ładne i gładkie. Wszystko to nie było zabawne, tak jak nie jest zabawna zła farsa i konwencjonalna operetka. Każdy aktor zresztą szedł w swoją stronę. Poza Fettingiem (Egli) - który jest sam w sobie znakomity i daje na marginesie przedstawienia studium lekkiego, parodystycznego aktorstwa - zmieściliby się w Durrenmattowskiej grotesce, gdyby było ją widać na scenie, Kalinowski (Frank V) i Gołas (Pauli), którzy potrafili udać naiwną wiarę w postać, przez siebie graną. Nic łatwiejszego, jak dowieść praktycznie, że Opera bankierska Durrenmatta jest utworem artystycznie niejednolitym. Przedstawienie warszawskie dowiodło tego i, być może, uwierzylibyśmy mu, gdyby Teatr "Wybrzeże" nie przekonał nas o czymś przeciwnym. Zawiodło aktorstwo, które nie było czynnikiem jednoczącym, a reżyser zbyt mało poświęcił tej sprawie uwagi. Łącznikiem między scenami był autentyczny żongler, którego operowanie talerzami i meblami sztucznie przedłużało spektakl. Motyw cyrkowy, znajdujący apogeum w finale, jest jedynym śladem wskazującym, że reżyser próbował sprowadzić do wspólnego mianownika różne elementy sztuki. Zbyt wątłe to oczywiście i zewnętrzne.
*
Golińskiemu udało się osiągnąć jednolitość artystyczną we "Franku V". Znalazł formę sceniczną, która wchłonęła w siebie to wszystko, co w sztuce wydaje się niezborne, co grozi wpłynięciem na mieliznę. Goliński, podobnie jak Swinarski, poszedł za tekstem nie naginając go do wymyślonej interpretacji. Ale podczas gdy Swinarski ilustrował sztukę obrazami teatralnymi, Goliński na żywo wepchnął ją na scenę, robiąc jej miejsce we własnym teatralnym światku (przepraszam za personifikację). To było idealne wchłonięcie tekstu przez jego formę sceniczną i spełnienie najważniejszego zadania reżysera, polegającego na tym, aby - mówiąc słowami Durrenmatta - "opowiedzieć w teatrze jakąś historię czysto i zajmująco". Punktem wyjścia inscenizacji gdańskiej była parodia. Reżyser wyciągnął konsekwencje z parodystycznego stosunku Opery bankierskiej do dwóch gatunków teatralnych. Opera bankierska, "Frank V" sama jest swego rodzaju musicalem, musicalem zdeformowanym przez połączenie z groteską. Natomiast wyraźna parodia opery, występująca na przykład w scenie konfrontacji Franka V z synem ("A zatem właź tam papo, to twój grób. - Mój grób? - Twój grób. - Mam wleźć? - Masz wleźć" itd), służy wyłącznie grotesce,jest tylko środkiem. Ze wszystkich tych możliwości Goliński znakomicie korzysta. Nie jest przypadkiem, że jego przedstawienie jest także najlepsze od strony muzycznej. Najmniej w nim skrótów, wymierzonych w songi, rzecz jest głosowo dopracowana. Reżyser ma zresztą gest. Skoro opera, to i chór. Wypożycza więc członków chóru Opery Bałtyckiej, wspomaga głosowo aktorów, eksponuje niektóre melodie. Mało tego. Wprowadza chór na scenę rozbudowując widowisko, wykorzystując go z godną podziwu pomysłowością. Dba o stopniowanie efektu. Początkowo przy piosence "Maleńki banczek stoi nad wodą śród drzew" chórzyści tylko sygnalizują swoją obecność w przedstawieniu, serdecznie kiwając dłońmi zza kulis. Historia, opowiedziana "czysto i zajmująco" - taki jest "Frank V" Golińskiego. Czysto, bo jest konsekwentną i pełną inwencji parodią opery; dzięki temu, że nią jest, zostaje wydobyta cała groteskowość sztuki. Zajmująco, bo śmiesznie. Jeżeli ta sztuka ma być w ogóle zrozumiana, musi być śmieszna. To nie tylko teoretyczny zamysł Durrenmaitta, który upiera się, by jego "komedianctwo" traktować poważnie, który nazywa elementy komediowe i zabawowe "medium" swojej dramaturgii. Może być zrozumiana, gdy do widza dojdą wszelkie tricki autorskie i paradoksy, i gdy zacznie on komentować swój własny śmiech. Moralitet Durrenmatta jest odwrotnością tego, co mówi się na scenie. Aby to dobrze chwytać trzeba się wciągnąć w sztukę. Jak? Przez jej specyficzny humor. Kto by wytrzymał historię czterech pokoleń bankowców na poważnie? Epopea finansjery w songu jest bardzo zabawna. Przedstawienie Teatru "Wybrzeże" sprawdziło "Franka V" jako groteskę. Okazało się możliwe stworzenie rzeczywistości czysto teatralnej, w której fabuła Opery bankierskiej ma swoją logikę. Reżyser obywa się bez bezpośrednich aluzji do współczesnego społeczeństwa kapitalistycznego, ale daje przypowieść na jego temat bardziej sugestywną. Być może, przy analizie realiów okazałoby się, że bank gangsterski u Golińskiego jest instytucją bardzo skromną. U Swinarskiego rzecz dzieje się na wyższych szczeblach finansjery, interesy liczą się na setki milionów; tu - licząc na oko - tylko setki tysięcy. Ale odniesienie do rzeczywistości nie jest w tej sztuce tak proste.Mówiliśmy, że na rozbiciu warszawskiego przedstawienia zaważyło aktorstwo. W przedstawieniu gdańskim aktorstwo było precyzyjnie podporządkowane założeniom reżyserskim. Może się to wydać dziwne, ale parodii opery nie towarzyszyło parodystyczne aktorstwo. Aktorzy mogli grać szczerą prostoduszność(Pauli), bezradność (Frank), brutalność (Egli), sentymentalizm (Fryda). W tym tkwi sedno powodzenia Golińskiego. Kontrast postaci, granych z pewną naiwnością, a gdy potrzeba, bardzo lekko, z tonem parodii, tkwiącym w posunięciach reżyserskich - dał w efekcie tę właściwą groteskowość, o którą tak trudno w naszych przedstawieniach. Aż wstyd o tym pisać, tyle razy te elementarne rzeczy były powtarzane. Ile taktu z jednej strony, a pomysłowości z drugiej było w prowadzeniu aktorów przez Golińskiego! Wychodziło tu wszystko jakby mimochodem: makabreska i sentymentalizm, paradoksy i okrucieństwo. Oto Fryda Furst i Ryszard Egli śpiewają sentymentalną arietkę "Chcieliśmy wziąć mały, cichy ślub". Fryda przestała się liczyć dla banku. Za chwilę Ryszard zastrzeli ją w piwnicy. Ostatnia chwile wspomnień. Fryda czuje chłód. Ryszard zdejmuje marynarkę i czule ją okrywa. Skończą śpiewać i pójdą do piwnicy. Reżyser nie musiał niczego się obawiać. Kontrastowe elementy układały się posłusznie w spektaklu. Otylię Frank, najbardziej skomplikowaną postać w sztuce, Bogusława Czosnowska gra z nieruchomą twarzą. Bezlitosna, groźna i najbardziej świadoma zła, ale także śmieszna. Śmieszna, gdy ma pretensje do męża, że musi działać za nich dwoje ("Mordować! Zawsze muszę mordować. Raz ty zamorduj") i śmieszna, gdy popisuje się swoją wszechwiedzą o oszczędnościach pracowników. Ale także okrutna,inteligentna, interesująca. Goliński widzi w Otylii nowe wcielenie Klary Zachanassian. Jak Klara, jest złamana przez życie, nieczuła, żyjąca swoją idee fixe. Otylia Czosnowskiej jest zamknięta w sobie, ciało ma skrępowane szczelnie ją okrywającą czarną suknią, porusza się jak mechanizm, jej gest jest drobny, kanciasty, podpiera się charakterystyczną laseczką. Ta Otylia składa się z protez jak Klara. Ale jest to postać wszelkich możliwości. Usprawiedliwia sobą makabryczny humor i uosabia władzę, jest niebezpieczna i bezsilna. Przerasta niewątpliwie całe otoczenie. Ale to właśnie Otylia sprawdza, czy istnieje sprawiedliwość. Jest wieloznaczną figurą z groteskowej przypowieści, nie tylko zdegenerowaną mieszczką.
Przedstawienie Teatru "Wybrzeże" sprawdziło "Franka V" jako rozrywkę teatralną. Rozstrzygnęło o tym jego tempo od początku wciągające widza. Sceny mijają szybko, a może to złudzenie, bo reżyser nie pozwala zbyt długo rozpamiętywać jednego pomysłu; gonią następne. Precyzja - tak, ale nie celebrowanie szczegółu. Są w sztuce puste miejsca, skłaniające do wyłączenia uwagi. Goliński zapełnia je znakomicie. Parokrotnie powtarzane karmienie mew może być monotonne i po amatorsku sztuczne. Goliński robi z tego zabawny efekt teatralny dynamizujący tekst. Pauli, karmiąc mewy, naśladuje ich głos. Fabrykant zegarków chce mu dorównać, ale wydaje tylko karykaturalny pisk. Duet tych dwóch skrzeków jest absurdalnym akompaniamentem dialogu. Monotonią grozi w teatrze "długie nocne posiedzenie" nad listem szantażysty. Gdy nieruchawa scena siedzenia przy stole zaczyna się przeciągać, reżyser gwałtownie ingeruje, rozbija cały jej porządek, prowokuje bójkę między gangsterami, a gdy się dobrze wykotłują - spokojnie przywraca ład. Zauważmy, że reżyser w minimalnym stopniu wygrywa scenografię, która jest tylko funkcjonalna wytyczając symultanicznie 3 miejsca akcji: wejście do banku, cmentarz i kawiarnię. W pełni wygrywa aktorstwo i muzykę. Durrenmatt powiedział kiedyś, że trzeba go grać, jak "świadomego Nestroya". Myślał o zdrowym teatrze.
*
Nie jest zdrowy teatr, w którym scenograf daje tak narzucającą się interpretację sztuki, że i autor, i reżyser są już potrzebni tylko po to, by ją podeprzeć. Najczęściej nie mogą, bo wizja scenografa jest w jakiś sposób a teatralna. Znajduje punkt wyjścia w jakiejś sprawie czy jednym tonie przedstawienia, a kłóci się z resztą. Z takich zmagań z tekstem nie wychodzi nowa jakość, "integralny" utwór sceniczny, ale wszystkie szwy. Ten proces przebiega identycznie w analogicznych poczynaniach. Wszechogarniająca spektakl plastyka bywa a teatralna,bo przemawia symboliką płaskiego obrazu. Wchłania w kompozycję malarską aktorów i pozbawia ich trójwymiarowości. Nie, nie byłam uprzedzona do inscenizacji "Franka V" podpisanej przez Szajnę i Jarockiego. Byłam ciekawa, co z tego wyniknie, i skłonna poddać się sugestii realizatorów. Udało mi się to w ciągu trwania trzech pierwszych scen. Im dalej,tym bardziej sztuka upominała się o swoje prawa - teatralne prawa, bo Durrenmatt nie należy do autorów dramatycznych, których z pełną satysfakcją można przyjmować w teatrze z zamkniętymi oczami. Zaczął działać mechanizm ciągle tych samych rozbieżności, zrobiło się nudno,przyszło zmęczenie i w końcu niesmak. To,co teoretycznie Szajna nazwał w Dialogowej dyskusji budowaniem przedstawienia na temat tekstu - niesłusznie zresztą, bo jest to określenie tak szerokie, że obejmuje w ogóle pracę inscenizacyjną - a co Tadeusz Kantor nazywa "lokalizowaniem emocji", jest po prostu szukaniem symboli. A jeżeli nie świadomym szukaniem, to nieświadomym ich znajdowaniem. Scenografia, zawierająca w sobie komentarz twórcy do dramatu, musi "znaczyć". Jej kolorystyka i kształt stwarza atmosferę, najczęściej jednak nie ogranicza się do tego. Znaczą rekwizyty, kostiumy; a ponieważ nie są odpowiednikami realiów sztuki, tylko ich plastycznymi wyobrażeniami - sprowadzają się do symbolu. Narzucanie symboli sztuce groteskowej to stawianie przybudówek na dachu. Toteż "Frank V okazuje się dziwolągiem w koncepcji Szajny i Jarockiego. Punkt wyjścia zresztą da się obronić. Inscenizatorzy dostrzegli w sztuce rodzaj Grand Guignolu. Zachowali się jednak w stosunku do tego odkrycia zbyt serio. Zachowali się tak, jakby dopiero Durrenmatt im odkrył, że świat jest okrutny. Chcieli zrobić rzecz o okrucieństwie epoki. Symbolem tego okrucieństwa uczynił Szajna piece krematoryjne. Scenę zamknął horyzontem pokrytym plamami w gamie stalowo-szarej, o fakturze grubo nałożonej farby olejnej. W tak powstałych ścianach otwierają się w dwu scenach wnętrza pieców, z których wystają monstrualne nogi. Jest to istotnie makabryczne. Ale ta obsesja krematoryjna jest zbyt żywa i zbyt dosłowna, by można ją przyjąć tylko jako teatralną odskocznię do groteski. Sztuka oczywiście jej nie wytrzymuje. Założeniem "Franka V" jest kontrastowa zmienność muzyki i akcji. Zamknięcie przedstawienia w takiej oprawie plastycznej zahamowuje "dzianie się", a więc jest znowu a teatralne. Poza tym, w tekście jest tyle konkretnego odwoływania się do realiów światka, jaki sobie na scenie wyobraża Durrenmatt, że co chwila zdarzają się zgrzyty.
Rekwizytornia Szajny to jeszcze odrębna sprawa. Pauli jest ślusarzem, więc chodzi po scenie z rurą od piecyka. Heini jako krawiec damski dzierży manekina. Frank V przed zaplanowaną śmiercią wjeżdża na wózku inwalidzkim. Poranne spotkanie Ryszarda Egli z Frydą i urzędnikami bankowymi odbywa się na przejażdżce rowerowej. "Rower" brzmi tu zresztą zbyt współcześnie, to są welocypedy. Syn Franka V wbiega do skarbca z rurką, z której unoszą się kłęby czerwonawego dymu i okadza naokoło scenę - oto nowa broń przeciw granatom i karabinom maszynowym. Jedynym bodaj elementem sytuującym, zgodnym z fabułą, są trzy kasy bankowe. Zasada jest prosta: skomentować postać rekwizytem symbolicznym, nie ułatwiając jej gry rekwizytem realnym. Kostiumy, w jakie zostali ubrani aktorzy, powstały na podobnej zasadzie. Mieli to być straszni gangsterzy z Grand Guignolu, których fizyczna potworność odbija czarną duszę. Niełatwo jednak straszyć w teatrze w epoce tricków filmowych. Gangsterzy bankowi wyglądają tak, jakby poprzebierał ich pan Peachum, wysyłając na żebry do najelegantszej dzielnicy 60 lat temu. Zrobił ich starymi i koślawymi, naznaczył czarnymi okularami ślepców. Z opisu strony plastycznej wynika dużo o tym przedstawieniu, ale nie wszystko. Co zrobił reżyser, jak rozegrał tę makabreskę, skoro wybrał ją jako motyw stylistycznie jednoczący sztukę? Reżyser zrobił wiele złego. Najpierw powyrzucał to, co stwarzało dodatkowe kłopoty realizacyjne (fragmenty songów, cały wątek dotyczący transakcji bankowych). Potem wprowadził nową postać. Ubrano ją w długi czarny płaszcz i przyprawiono jej ogromne dłonie. Postać ta spełnia niewdzięczne roboty: przywozi Franka na wózku,wynosi urnę z prochami Heiniego,gra kelnera i zjawia się jako ksiądz
u Bockmanna. To ostatnie jest szczytowym nonsensem, bo tajemnicza postać stale wysługuje się bankowi i Otylia nie
musiałaby się jej obawiać jako księdza. Ale,jak wiadomo, wstyd sugerować się w przedstawieniu logiką akcji. Reżyser
także coś dopisał. Po słowach Frydy "0'key, chodźmy do piwnicy" Jarocki robi w krematorium spotkanie Otylii z Ryszardem. Otylia mówi "żegnaj Frydo" (to od Jarockiego),wózek okryty białym prześcieradłem wjeżdża do pieca, a Egli śpiewa o nowej sile. Poza tym, jak Grand Guignol to naturalizm. Jarocki zdaje się naprawdę uwierzył, że "Frank V" to sztuka do uczuciowego wstrząsania. Aktorów poprowadził psychologicznie. Pauli przeżywa, gdy mu każą zabijać i próbuje wewnętrznie uzasadnić swoją decyzję; Otylia, która jest skrzyżowaniem Baby Jagi z Kabanichą Ostrowskiego, przeżywa sprawy swoich dzieci, a Fryda swoją miłość. Grand Guignol kończy się melodramatem. Wprowadzenie muzyki staje się tu zupełnie niezrozumiałe. Do tego jeszcze songi podaje się po brechtowsku,aktorzy wysuwają się na przód sceny,opada kurtyna wewnętrzna - a raczej jakaś kompozycja na temat kurtyny wewnętrznej - na której tle śpiewają. Z interpretacji songów wynika bardzo poważne traktowanie morałów takich, jak "Biedak tylko śmiać się może na swój koszt". Reżyser nie zauważył, że dla Paulego biedą jest nie mieć majątku i Buicka. Jeżeli szukać wymowy satyrycznej tej sceny, to w ataku na ideały konsumpcyjne, nie zaś na nędzę.
*
"Frank V" ma trzy sceny, które, jak się okazało, stanowią dla inscenizatora szczególne zadanie. Są to: pogrzeb Franka, śmierć Bockmanna i finał. Scena zatytułowana "Wracamy do przodków" (obraz III) jest istotna ze względu na to, że zapowiada sposób traktowania elementu makabrycznego. Swinarski zrobił ją widowiskowo, ale bez wyraźnego celu. Pochód z trumną okrążył scenę; Otylia wygłosiła mowę między rodzinnymi grobowcami; odśpiewano pieśń. Obraz dość rozbudowany ale nie ujawniający myśli przewodniej reżysera, a tym samym - dezorientujący widza. Goliński od razu postawił cudzysłów: orszak pogrzebowy pędem wlatuje na scenę i gwałtownie zwalnia przy grobie. Był to jedyny akcent parodystyczny, ale wystarczył, by przekazać intencje realizatora. W Katowicach obraz ten ma znaczenie kluczowe. Podnosząca się kurtyna odsłania wnętrze krematorium. Uczestnicy pogrzebu stoją pod ścianami, między wnękami, z których wysuwają się surrealistyczne nogi. Na froncie, pośrodku, stoi urna, z której unosi się dymek. Do tej urny przemawia Otylia. To jedyny moment w tym przedstawieniu, któremu nie można odmówić sugestywności. Obraz pod tytułem "Kobieta rusza do ataku" (XI) stawia przed reżyserem trudne zadanie. Na scenie leży człowiek umierający na raka. Jak refren powraca słowo "boli". Człowiek liczy na pociechę religijną. Modli się, aby dobry Bóg strzegł go przed przyjaciółmi. A przyjaciel, który we właściwym czasie nie dopuścił do operacji, będącej szansą ratunku, śpiewa mu arię pożegnalną. Sytuacja drażliwa - nic to, że gangster - a przecież groteskowa. Swinarski próbował rozładować ją przy pomocy samego Bockmanna. Chory skacze w piżamie po łóżku, potem kładzie się nienaturalnie. Otylia celebruje ze wszystkimi szczegółami przygotowanie strzykawki, Frank śpiewa, bezradnością swoją broniąc lżejszego tonu tej sceny. Po zastrzyku przychodzi ksiądz, Frank się chowa, kurtyna. W Katowicach scena ta służy zademonstrowaniu nowego okrucieństwa Otylii, która oczywiście ma strzykawkę nadnaturalnych rozmiarów, i sadyzmu Franka, który w niczym nie bierze udziału, ale obserwuje ze smakiem. Goliński podejmuje największe ryzyko i najwięcej wygrywa. Rozwiązuje tę scenę maksymalnie wykorzystując muzykę, która po to tu jest. Nawiasem mówiąc, on jeden w pełni docenił jej znaczenie w sztuce. Bóckmann nie robi żadnych sztuczek, jest prosty, jakoś prawdziwy a nie dosłowny. Otylia nie pasjonuje się zastrzykiem, Frank śpiewa z wiarą, że to pomoże. I pomaga. Bóckmann ma piękny teatralny koniec. Pieśń Franka wzmacniają inne głosy, przygasają reflektory, z mroku wyłania się chór. Czarno ubrane postaci z gromnicami w rękach otaczają Bóckmanna. Łagodnie oświetlają go świece, w muzyce jest sentymentalny sen o niebie. Parodia opery? Tak. Ale ileż subtelności w jej ściszeniu, w leciutkim zaznaczeniu dwuwarstwowości tej sceny! Z finałem nasi reżyserzy mieli, zdaje się, najwięcej kłopotu. Składają się nań trzy ostatnie sceny; finał obejmuje song Otylii, jej widzenie z Prezydentem i pogodzenie z dziećmi. Zawierają one jedną wspólną kwestię, zamykającą sztukę - kwestię sprawiedliwości. Jarocki i Szajna nie eksponują tej kwestii, song Otylii jest melodramatyczny, zaskoczeniem ma być kukła-gigant w roli Prezydenta. Kukła jest obwieszona ułamkami rąk i nóg, które poruszają się od czasu do czasu. Symbol mechanizmu państwowego? Proszę sobie wyobrazić tę kukłę, śpiewającą głosem aktora z megafonu "Ależ, myszko, nie, nie, nie"... Reszta według tekstu.
Swinarskiemu i Golińskiemu zakończenie sztuki, zawarte w tekście, wydało się zbyt wątłe. Swinarski pogodziwszy Otylię z dziećmi wprowadził statystów, z cyrkowymi rekwizytami. W czasie ich popisów opada kurtyna. Goliński oddzielił cały finał podkreślając jego głębsze znaczenie. Jest to znakomity pomysł, pomysł z rzędu olśnień. Zamknięcie "Franka V" w skarbcu odbywa się w ten sposób, że gangsterzy wychodzą przez proscenium, a wnętrze z ułożonym na skrzyniach ciałem zasłania żelazna kurtyna. Opada wolno unaoczniając dość konkretnie perspektywę ostatnich chwil Franka. Na jej tle Otylia śpiewa swój song o zniszczeniu. Potem gwałtownie uderza laską w żelazną ścianę - tym razem, wyjątkowo, jest niezwykle ekspresyjna. Kurtyna wolno idzie w górę. Otylia staje przed Prezydentem. Prezydent jest u Golińskiego kostiumową marionetką, i o to mam do niego pretensję. Po wstrząsającej scenie wołania o sprawiedliwość - konfrontacja z symbolicznym pajacykiem. Znacznie więcej wniósł w tę scenę Świderski w przedstawieniu Swinarskiego. Prezydent Świderskiego to zdziecinniały, niedołężny staruszek, majtający w powietrzu nogami, którego świat niewiele obchodzi. Chce być dobry, więc nie ukarze nikogo. Groteska Świderskiego jest wieloznaczna, przenosi całą historię w uogólnienie.
Zakończenie Goliński znowu ma świetne. Otylia i jej dzieci kontynuują swój życiowy marsz. Drepcą w miejscu, najpierw wolno, potem szybciej, coraz szybciej, na nowo nabierają rozpędu. Dołączają do nich inni. Świat idzie naprzód. Goliński w gruncie rzeczy potraktował "Franka V" bardzo lekko. Zrobił musical, w którym zaczyna się panoszyć groteska, wypełniając go od wewnątrz. Ale to, co się w tym przedstawieniu dzieje, wynika z jego wewnętrznej logiki - odwrotnie niż w dwóch pozostałych, gdzie i muzyka, i pewne pomysły reżyserskie wydają się tylko ozdobami.