Dziesięć kropel na cukrze
Najpierw na scenę "wchodzi" drzewo, na którym zamierza dokonać żywota Majsterek, protoplasta tytułowego bohatera. Krawiec ma dosyć życia, głównie z powodu nie kontrolowanego przyrostu naturalnego nękającego jego dom. Wystarczy, że Majstrowa wyjdzie za próg, na przykład nad wodę i już przynosi w koszu nowe dziecko. Dzieci jest dużo, jedzenia mało. Nędza.
Majsterek odrzuca życie, wybiera powróz, ale - jak na ironię - nawet drzewa w pobliskim lesie są tak anemiczne, że nie wytrzymują obciążenia. W momencie kulminacyjnym, kiedy desperat zarzuca pętlę na szyję, pojawia się Śmierć. Za nic jednak nie chce ułatwić mu kontaktu z zaświatami. Krawiec w zawodowym odruchu łata jej podniszczoną kapotę. A że robi to solidnie, kostucha z wdzięczności ofiaruje się zostać matką chrzestną jego "dziecka z koszyka".
Po takim wstępie zaczyna się akcja właściwa, pojawia się Feliks. Rośnie na naszych oczach. Zdobywa popłatny fach, zostaje medykiem. Wchodzi w konszachty ze Śmiercią, która toruje mu drogę do kariery. Feliks uzdrawia ludzi ("dziesięcioma kroplami na cukrze"), jeśli Śmierć stanie u wezgłowia chorego albo rezygnuje z interwencji, jeżeli wspólniczka ulokuje się w nogach łóżka.
Baśnią "O Medyku Feliksie co był Śmierci chrześniakiem" Gustawa Morcinka - debiutuje na scenie teatru lalkowego student Wydziału Reżyserii białostockiej PWST, Piotr Tomaszuk, Pierwsza próba wskazuje na to, że młody reżyser jest pojętnym uczniem, szybko opanował tajniki rzemiosła i potrafi posługiwać się nimi dosyć zręcznie.
Najbardziej pochłonięty jest lalką. W jej konstrukcji i metamorfozach poszukuje nowych możliwości ekspresyjnych. Użyte w scenicznej adaptacji lalki to oryginalna konstrukcje z patyków, o nieforemnych głowach, zachwianych proporcjach (nienaturalnie wydłużone) i zniekształconych, często karykaturalnie potraktowanych rysach. Są dodatkową informacją o świecie z którego przychodzą.
Reżyser miał również nosa wybierając na autora muzyki, SŁAWOMIRA CZARNECKIEGO. Nuty nie tylko doskonale współgrają z treścią baśni, lecz także ją wzbogacają. Muzyka tworzy tło emocjonalne dla słowa i obrazu, pogłębia nastrój. O bogactwie inwencji autora tekstu dźwiękowego świadczy też finał, z operowo rozpisanymi głosami (przygotowanie wokalne chóru i poszczególnych aktorów - bez zarzutu).
Scenografia Rajmunda Strzeleckiego jest oszczędna, utrzymana w ogólnie obowiązującej konwencji, ale nie zawsze zachwyca.
Prapremierowe przedstawienie zostało zagrane bez rażących aktorskich wpadek. Sztuka ma kilka dobrych ról. Najbardziej rzuca się w oczy Diabeł, przemieniony potem w łatwo ulegającego pokusom grubasa, pozostającego w służbie u Medyka-Feliksa. W roli tej autor adaptacji obsadził Adama Zielenieckiego - z wyraźną "vis comica", uzewnętrzniającą się zarówno w animacji, jak i sposobie operowania głosem. Aktor ogrywa lalkę trickową. Na naszych oczach Diabeł w jednej sekundzie zrzuca z siebie wszystkie czarcie dodatki i zaczyna paradować w skórze komicznego z trudem turlającego swoje zażywne ciało typa.
Uwadze widza nie uchodzi również ognisty temperament, dwu ukazujących się w epizodach kusicielek - różowej i nieco leciwej Kokoty (animacja: Krystyna Matuszewska) oraz jej nieodłącznej towarzyszki (biała i znacznie młodsza wersja, animowana przez: Jolantę Rogowską).
Tytułowy Feliks (Wiesław Czołpiński) od początku do końca bez zgrzytów utrzymuje się w gorsecie pozytywnego bohatera, nie odstępująca go Śmierć - jest poprawna. Pozostali aktorzy są na właściwym miejscu, z wyjątkiem Serafina, który co prawda cios ma mocny (jednym machnięciem likwiduje i Śmierć i Diabła), ale głosik "tyci", nie do odczytania nawet w pierwszych rzędach.
Historia opowiedziana przez Piotra Tomaszuka nie jest przygnębiająca, ma coś z farsy z ludowych bajań, które najsmutniejsze biorą na dystans, zabarwiają ironią i humorem. Realizator dba o efekty. Przyzwyczaja nas do lekkiego traktowania wszystkiego, co dzieje się na scenie.
Z Morcinka zostaje niewiele - mocno okrojona anegdota, archaiczny język uzupełniony jednak wstawkami zaczerpniętymi ze współczesności. Reżyser zaciera charakterystyczną dla pisarza atmosferę, skłaniającą do zamyślenia nad losem i nad życiem, które - jest znikome, nie zawsze najprostsze i nie na każde serce.
Czy poza zręcznym kuglarstwem (korzystaniem z dostępnych środków technicznych) w sztuce jest coś jeszcze?
Spektakl ma sporo ciekawych pomysłów, ale też kilka dłużyzn i pustych scen. Pusta i jakby nie dokończona - nawet nie zabawna, choć dynamicznie rozegrana - jest odsłona ukazująca Feliksa na uniwersytecie. Wbijanie nauki do głowy odbywa się tutaj dosłownie (jeden z żaków z pasją tłucze głową w stertę solidnie oprawionych ksiąg). Treści nauczania - powiedzielibyśmy dzisiaj - dostosowane zostały do życia i sprowadzone do trzech łacińskich maksym: Pecunia non olet (Pieniądze nie śmierdzą), Manus manum lavat (Ręka rękę myje) oraz Repetitio est mater studiorum (Powtarzanie jest matką nauki). Wśród żakerii z pewnością są Włosi, bo łacińskie "repetitio" wymawiane jest tutaj z końcówką "cio" (repeticio) a nie "repetitio", jak mieli zwyczaj mawiać starożytni Rzymianie. Oprócz lekcji łaciny Feliks bierze lekcje z życia, co odbywa się - niestety - już poza kulisami. Nawet jak na pięciominutówkę "podkręcającą" akcję scena jest niezbyt efektowna.
Ponad miarę rozwleczona wydaje się sekwencja z Pustelnikiem. Zmiana nastroju z "jasnego" na "ciemny" oznacza tutaj obniżenie napięcia. Robi się smutno i nudno. Dywagacje samotnika trafiają w próżnię. Reżyserowi nie udaje się "złamać" tonu zabawy i wywołać u widza wewnętrznego podrażnienia, które otworzyłoby go na mniej śmieszne prawdy o życiu.
Natomiast zupełnie bez zarzutu - jest scena uzdrawiania żniwiarzy. Osią akcji staje się wóz drabiniasty ze zbożem - taki żywy feudalny prototyp kombajnu.
Ilustracje wyczynów Feliksa-Medyka są - trzeba przyznać - pomysłowe i zabawne (zejścia odbywają się na wesoło, wiszące na włosku głowy wracają na swoje miejsce itp.).
Kiedy główny bohater (po przejściach) w finałowej scenie patrzy na mnie smętnie i refleksyjnie, chyba go nie rozumiem. Serio brzmi jakoś powierzchownie, ześlizguje się po widzu. Morał ma niewyraźne rysy, bo rozmył się w harcach.
Nie wiem o czym jest ta bajka dla podrośniętych dzieci (przynajmniej po podstawowym kursie łaciny), może o wyższości leczenia "kropelkami na cukrze" nad bardziej wyrafinowanymi metodami? Ale mimo to patrzyłam z przyjemnością, do słuchania miałam jakby trochę mniej.