Artykuły

Tatusiowie w pampersach i Matka Polka

"Tata ma kota (albo Poczytaj mi tato)" w reż. Łukasza Witt-Michałowskiego na Scenie Prapremier in Vitro w Lublinie. Pisze Kacper Sulowski w Gazecie Wyborczej - Lublin.

W 1995 roku na ekrany kin wszedł film "Tato", w którym Maciej Ślesicki zwraca uwagę na problem nierównego traktowania kobiet i mężczyzn w kontekście przyznawania im praw do opieki nad dziećmi. Po dwudziestu latach Łukasz Witt-Michałowski na podstawie dramatu Szymona Bogacza stworzył spektakl "Poczytaj mi tato", który porusza tę samą kwestię.

Po dwóch dekadach w Polsce zmieniło się wszystko. Ale wciąż najgorsza matka jest lepsza niż przeciętny ojciec.

Dołki nie do przeskoczenia

Witt-Michałowski osadza dramat Bogacza w piaskownicy, pokazując modelowe spojrzenie na faceta jako niedojrzałego wiecznego dzieciaka. Stąd wszyscy bohaterowie mają na sobie krótkie szorty na szelkach i białe koszulki z kołnierzykiem. Nic dziwnego, że nie chcą dorastać. Jak będą więksi, zostaną jedynie dawcami nasienia podtrzymującymi gatunek.

Na wszystkich patrzy z góry wielka rzeźba Matki Polki, dumnej i eleganckiej kobiety, która przez cały spektakl przypatruje się wydarzeniom na scenie. Hasła, jakie padają z ust chłopaków w pampersach, czasem przypominają odezwy feministyczne, ale częściej cytaty z popowych piosenek inspirowane codziennością, typu "Żałuję, że cię znałam" czy "Zamienię cię na lepszy model". Przedstawienie nie jest jednak sprzeciwem wobec feministycznej wizji świata. Nie chodzi tu też o zgrywanie niewiniątka. - Trochę sobie na to zasłużyliśmy, panowie - zdaje się mówić reżyser. Bo przecież historie o spóźnieniu się na poród czy przedłużeniu pępkowego do samych chrzcin są jakoś dziwnie znajome. Nie ma się co łudzić. Męskie życie trochę przypomina piaskownicę z placu zabaw. Ale po chwili spod białych kołnierzyków i błękitnych szortów wyrastają kochający i dobrzy ojcowie, którym może rodzicielstwo do końca nie wychodzi, ale starają się jak mogą. Niektórzy nie mają dobrych wzorców, innych zawodzi instynkt tacierzyński. Stąd w piaskownicy pojawiają się dołki, których nie da się przeskoczyć. Bo w Polsce wciąż najgorsza matka jest lepsza niż przeciętny ojciec.

Skąd ten chaos?

Ze sceny pada kilka naprawdę ważnych słów. Jednak większość z nich nie może przebić się przez chaos, który z piaskownicy przenosi się na widownię. Niemal do ostatniej sceny spektaklu towarzyszyło mi uczucie dyskomfortu. Przez długi czas nie mogłem znaleźć przyczyny. Może to przez brak muzyki, która pojawiała się jedynie w przejściach między scenami, a mogłaby zaznaczyć pewne akcenty w fabule? Może zabrakło wyraźnej granicy między planem pierwszym a tłem?

Kilka ważnym monologów mi uciekło, bo rozproszyłem się tym, co dzieje się za aktorem. Nie pomagały też niedopracowane choreografie, w których aktorzy się wyraźnie męczyli.

Dopiero w połowie doszedłem, czego najbardziej brakuje. To, czym świetnie Witt-Michałowski zagrywał w "Lizie", dzięki czemu ważniejsze było to, co nie wypowiedziane, od słów, które padają ze sceny. Pauza.

Zabrakło momentów, w których mogłem sobie poukładać w głowie wszystkie historie, zgodzić się lub zaprzeczyć, jakkolwiek odnieść się do tego, co widzę. O ile w scenach zbiorowych i bardziej zabawnych dynamika była odpowiednia, to tam, gdzie aktor powinien postawić kropkę czy wielokropek i dać widzowi pole do manewru, zabrakło chwili ciszy. Przez to kilka ważnych akcentów po prostu uleciało, a spektakl, jakby nigdy nic, pogalopował dalej.

Autorytet się nie obronił

Niezrozumiały był dla mnie był też "występ" Jana Nowickiego, który niemal całkowicie zmieniając tekst Bogacza przedstawił mało odkrywcze mądrości życiowe, które niewiele do spektaklu wniosły, a nawet obniżyły siłę jego przekazu, sprowadzając swój występ do pointy, że nie ma różnicy między mężczyznami a kobietami, bo przecież wszyscy jesteśmy ludźmi.

Sam autorytet aktora jako znawcy kobiet, który miał wystąpić w roli obrońcy płci pięknej, nie obronił się. Całe szczęście przedstawienie nie skończyło się wraz z jego wyjściem. Bo to ostatnia scena zostanie w pamięci najdłużej.

Aktorzy opowiadają bajkę o Fredzie, który stracił syna. Tragiczna historia opowiedziana z uśmiechem, niewinnością, jak kołysanka na dobranoc mogła wcisnąć w fotel największego twardziela. Muzyka z małych pozytywek, które decydowały, kto teraz ma zabrać głos i wreszcie cisza, której tak brakowało w poprzednich scenach dały piorunujący efekt.

Czekałem na kolejną propozycję Witta-Michałowskiego, bo po jego ostatnich realizacjach wiele się spodziewałem. Jednak reżyser znów dał nam spektakl dobry, którego największym plusem jest poruszana tematyka. Do miana wydarzenia po raz kolejny trochę zabrakło. Ale mam przeczucie, że się doczekam.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji