Mają swoje losy dramaty
Ileż ja widziałem "Dziadów" w swoim życiu! Każde innej służyły sprawie. Mickiewicz występował w nich zawsze jako narzędzie, jego tekst jako surowiec, który samą swoją klasą miał wynosić na wyżyny wszystkich, którzy się weń wdzierali. "Dziady" to taka przeklęta góra, którą może zdobyć ktoś, czasem, ale cała reszta śmiałków zlatuje z niej na złamanie karku, licząc to sobie za porażkę szlachetną lub ambitną wpadkę. Reżyserzy zabierający się do tego dramatu, zachowują się jak alpiniści włażący po raz setny na dawno zdobytą górę już tylko po to, żeby się na niej dać sfotografować. Gazety zawsze przy okazji kolejnego wejścia na szczyt odnotują nazwiska i liczby tych, którzy na niej zostali na zawsze. To podnosi rangę wejścia...Dzieło to ma w naszych wizjach wewnętrznych pewien zapis, pewne, konotacje i one narzucają każdorazowy odbiór nowej inscenizacji.
Tu ważne jest wszystko: od scenografii po obsadę - w sposób całkowicie niezależny od czasu wystawienia. Romantyzm ma swoje malarstwo, swoja muzykę, swoją legendę, swoją historię, swoją poezję. Pomysł wystawienia romantycznego arcydramatu poza historią, legendą, muzyką, malarstwem epoki może być uznany za "nowatorski" po raz pierwszy; po raz wtóry już jest tylko popłuczyną nowatorstwa, po raz trzeci jest wart wzruszenia ramion.
O "Dziadach" wiemy "wszystko", o ich autorze także. Był nieduży, wielki i pyszny świadomością górowania nad resztą poetów. Mógł sobie ich więc "deptać" jako Konrad. Wiadomo, że Konrad miewał napady epilepsji jak wiadomo, że miewał je Mickiewicz. Ale Konrad z "Dziadów" wypotężniał w tradycji, on się "wadzi z Bogiem", uznaje się za równego Bogu, ładnie więc bywało zawsze, kiedy grywali Konradów aktorowie piękni, okazali, o tubalnych głosach... O, tak! Wtedy ciarki nam chadzały po plecach. Kiedy taki cudny aktor wołał: Ja - mistrz! - wierzyło się w te słowa. I kiedy chwalił sam siebie: Boga, Natury godne takie pienie... Taka pieśń jest nieśmiertelność! itd. Kiedy zaś Konradem jest chłopaczek nieduży, chudziutki, w okularach, ze słabym głosikiem (takim, jak miał Mickiewicz), widz czuje się jak balon, z którego jakiś urwis wypuścił powietrze. Eksperyment nie jest idiotyczny. Wyobrażam sobie Mickiewicza deklamującego "Wielką Improwizację"... Jest w tym zabiegu świadoma prowokacja wobec "tradycji". Trudno ją znieść? Trudno. "Tradycja" jest dyktatorką dusz. "Tradycja" kazała wielu reżyserom wystawiającym "Hamleta" grać przeciw tekstowi (didaskaliów tam nie ma), który powiada wszak, że Hamlet jest pyknikiem, słabeuszem niezdolnym do odbicia trzech ciosów miecza Laertesa. Ale takich Hamletów było mało. Zwykle Hamlet to rycerz, osiłek, tytan, akrobata... Takim Hamletem był Olbrychski u Hanuszkiewicza. Gdyby grał go młody Opania - byłby to Hamlet "prawdziwy'', ale wątpię, czy nie uznano by takiej obsady za absurdalną! Oto jak działa "tradycja", lekceważąca sobie "literę", ulegająca "duchowi" dzieła...
Jerzy Grzegorzewski postanowił na koniec swojej kadencji w Teatrze "Studio" w Warszawie (złożył dymisję) wystawić "Dziady", ponieważ na inauguracji swojej kadencji chciał wywrzeć dobre wrażenie i zapowiedział, że zacznie "Parawanami" Geneta, skończy "Dziadami". Zacna konsekwencja. Konsekwencje? Bardzo jestem ciekaw reakcji krytyki warszawskiej... Czuł, że ta piramida przerasta samą siebie, nie chciał iść za żadnym z poprzedników, to jasne. Ani więc za Dejmkiem, ani za Hanuszkiewiczem, ani za Swinarskim... Teatr ma mały, powiększył więc przestrzeń sceniczną kasując cztery rzędy krzeseł i ma scenę wielką. Na tej wielkiej, pustej scenie, zrobionej metodą "turpistyczną", już tak szaro i ubogo, i dziadowsko, że bardziej dziadowskiej scenografii dawnośmy nie widzieli - rzucił (pardon: rozrzucił) okrawki tekstów wszystkich części na raz. Jak to rozrzucił - opisuje w programie (120 złotych za parę kartek) pani Elżbieta Morawiec: powiada ona, że "Dziady" uległy tu "znaczącej transformacji". Na transformację - pełna zgoda. Na "znaczącą" zaś... Grzegorzewski potraktował "Dziady", jak złomowisko starych samochodów; z setek wraków usiłuje zbudować własny oryginalny międzymarkowy pojazd... "Z cz. I - "Dziadów"-Widowiska wchodzi do przedstawienia postać Starca, z cz. II - obrzędowe chóry i znamiennie przekształcone Zjawy. Znaczącej transformacji uległa także cz. IV, połączona z cz. II. Elementy cz. I, II, IV i III składają się na akt I widowiska. Akt II u Grzegorzewskiego otwiera "Wielka Improwizacja", po niej następują sceny egzorcyzmów. Akt III otwiera fragment "Ustępu" - Oleszkiewicz, po nim następują sceny w takiej - kolejności jak w poemacie Mickiewicza (...) Obrzędowe śpiewy z "Dziadów" przenikając się z atmosferą domowego zacisza Księdza z cz. IV - ewokują w Mickiewiczowskiej chacie izbę z "Wesela" i pełne napięcia oczekiwanie patrzącego przez okno dziecka. W oczach tego dziecka Mickiewiczowskie widmo Gustawa staje się Chochołem. A kwestie Gustawa, odmierzające upływ czasu - godziny miłościi, rozpaczy, przestrogi - przejmują Konrad - Starzec (Konrad występuje tu jako młodzik i jako starzec, BD) i Guślarz, dwaj koryfeusze czy Geniusze raczej zbiorowego snu. W tym śnie zbiorowym, w wiecznie odradzającym się repertorium pamięci nie pojawiają się Mickiewiczowskie widma Dzieci, Zosi, Złego Pana - już w tej pamięci zatarte, nie odnowione przez płynący czas, przez powtarzalność dziejów. Wyparły je, przemawiające Mickiewiczowskim, tekstem, "scenicznie żywe" dzięki Wyspiańskiemu i tragicznym powtórkom, historii zjawy Hetmana i Wernyhory. Zdrajcy i Wieszcza - Geniusza, Świętego Starca. I on właśnie - słowami Mickiewiczowskiego Konrada "Pieśń ma była już w grobie, już chłodna ..", której refren "Zemsta, zemsta na wroga" podejmują młodzi współwięźniowie Konrada - jak hasłem-kluczem ewokuje "tu i teraz" Mickiewiczowskiej martyrologii młodych z "Dziadów" cz. III. Ale oto "tu i teraz", wywołane przez Wernyhorę i filomatów, przez napięte jak w finale "Wesela" oczekiwanie na cud postaci zgromadzonych wokół stołu z chaty Księdza - oznacza w spektaklu Grzegorzewskiego także "wczoraj" i "jutro", oznacza wieczną powtarzalność buntu i niezniszczalnego marzenia o wolności, wieczną powtarzalność krwawej ofiary..."
Cudnie jest mieć taką interpretatorkę pod ręką: "Jerzy Grzegorzewski buduje swój teatr z materii snu - jego postaci sceniczne poruszają się jakby w rzeczywistości, innego wymiaru, już poza granica wiecznego zapomnienia. Niepamięć zalewa falami wody wyobraźni jak Atlantydę. I tylko kreacyjny gest artysty wskrzesza obszary zapomnianej świadomości zbiorowej, wydzierając je śmierci i zapomnieniu"...
Popłakałem się. Nic nie rozumiem, ale duch tej literatury, stopień stężenia głębi krytycznej działa na mnie jak zjawy senne, jak Wernyhora na koniu i w zbroicy oraz Komendant z "Wesela" Wajdy. Patrzyłem na scenę. Pierwszy wszedł Jerzy Zelnik jako Guślarz II, odziany w skórzany płaszcz i dwa sute pasy zwisające mu z ramion. Padł na podłogą i uderzał czołem w deski, śpiewając "ciemno wszędzie, głucho wszędzie", potem się rozdział, pokazał piękny nagi tors i przesunął ramę jakichś drzwi zbitych z desek nabitych ćwiekami, potem młodzi krzyczeli "zemsta, zemsta na wroga" i "Jezus Maryja", potem na chwilkę weszły damy na bal u Senatora i wyszły, potem śliczna i fertyczna, i zmysłowa Anna Chodakowska objawiła się jako Duch i mówiła męskim tekstem kusząc, nie pamiętam (sen!) Księdza czy Konrada, potem ją wyciągnęli ze sceny za nogi, jakby się nie potrafiła sama zdematerializować... Znany mi na pamięć tekst zachowywał się na tej scenie jak królik w kapeluszu maga, ostatecznie zamienił się w kwiatek do kożucha - ani chybi - Wernyhory, jeżeli to nie był sam Chochoł...
Pani Ewa Bułhak powiadamia nas, że mamy tu "Sześć - dziesięć - dwanaście postaci w poszukiwaniu autora". No proszę i autor znikł jako ta zjawa, jego miejsce zajął Artysta, który postanowił "nie rezygnować z hasła "Dziady - Improwizacje", bo przyznaje ono pewną swobodę i czuje się z nim bezpieczniej"... Jest pełna jasność: wystawić "Dziady", pardon: powybierać z nich sześć-dziesięć-dwanaście postaci i poszukać dla nich autora. Jednego Mickiewicza było mało, więc "w miarę rozwoju akcji sceneria objawia się jako zbitka dwóch (?) wizji: Mickiewicza oraz Wyspiańskiego z "Wesela". Te dwie klisze nakładające się na siebie, tak jak to się dzieje z obrazami w snach odsłaniają mechanizm podświadomości zbiorowej, kształtowanie się archetypów i mitologii pamięci. Nie przestają być równocześnie splątanym snem narodu o samym sobie".
Jak pani Morawiec wszystko o nas wie! Bez niej myślałbym, żem kaleka, inwalida III kategorii, niezdolny niczego z tych oczywistości wyłapać ze sceny, która szarpie arcydzieło pana Adama jako ci krucy wstrętni, dusze nieczyste, szatani z rogami - gdy to jest także mój archetyp, moja mitologia pamięci. Wprawdzie ożenek Wyspiańskiego z Mickiewiczem wydał mi się zrazu nader śmiały (mam w pamięci osobnej jego "Wyzwolenie", gdzie Wieszcz gra inną rolę, jakby w niezgodzie z kliszą pani Morawiec), potem jednak, już w domu, uznałem, że tak, widać, trzeba "dla nowych pokoleń", ponieważ "nieubłagany bieg historii i nieubłagany bieg biologii ma moc czynienia przeszłości - żywą teraźniejszością"... Stary jestem, pomyślałem, i nie wysiedziałem do końca, żeby nie popaść na dobitkę w schizofrenię - (ja) zakrzepły w dziennikarskim stereotypie", który "całą literaturę narodową, od pierwszej do ostatniej litery" uważa za "wiecznie żywą", gdy ona, bez reanimacji, jest od dawna trupem.