Ludzie ze światła
"Kobieta z morza" w reż. Roberta Wilsona w Teatrze Dramatycznyw w Warszawie. Pisze Gentleman.
Kobieta z morza nie jest spektaklem nowym. Jego oryginalna wersja powstała w Mediolanie, potem w Korei. I tu podniosły się głosy oburzenia, kulinarne hasła typu "odgrzewany kotlet", zarzuty, że artysta się wypalił, skoro wraca do starych produkcji, zwłaszcza, że przyjeżdża kilka dni przed premierą, a wcześniej wyręcza się asystentką. No cóż, nie da się ukryć, że nie jesteśmy światową potęgą teatralną, ani tym bardziej finansową i chyba lepiej, że polscy widzowie mają szansę zapoznać się z dziełem, które powstało z myśli i wyobrażeń twórcy, niż żyć w błogiej nieświadomości jego istnienia.
Historia, którą najpierw opisał Ibsen, później zaadaptowała ją Sontag, swymi korzeniami sięga skandynawskiej legendy o młodej dziewczynie, która wyszła z morza pod postacią foki i później, wiążąc się z ziemskim mężczyzną, długo nie mogła wrócić do swego naturalnego środowiska. Na tle rozświetlonego ekranu sceny, stanowiącego niemal całą scenografię, przesuwają się samotne postacie. Zimne światło podkreśla dramat, w który są zaplątane. Mówią niewiele, rozmawiają jeszcze mniej. Każdy samotnie, w skupieniu niesie swój problem, nigdy nie rozwiązuje go do końca, raczej rozważa go gdzieś w sobie i jakimś tajemniczym kanałem przekazuje widzowi emocję, która zostaje na długo.