Śpiewający Holender
W Akademii Teatralnej w Białymstoku możemy oglądać Balladę o Latającym Holendrze – widowisko dyplomowe studentów IV roku według Heinricha Heinego i Richarda Wagnera
Po dwóch wielkich patronach – Heinem i Wagnerze – studenckie widowisko odziedziczyło romantyczny nastrój, operowy rozmach, popisy śpiewacze i skłonność do liryzmu. Całość jest plastyczno-muzyczno-aktorskim zamieszaniem na motywach znanej powszechnie historii.
Reżyserem i autorem oprawy plastycznej jest Michael Vogel, a autorem muzyki Charlotte Wilde – para artystów z Niemiec, którzy w 1990 roku założyli The Figurentheater Wilde & Vogel (więcej informacji na strome http://www.figurentheater-wildevogel.de/). Podstawowe tworzywo ich widowisk to obraz i dźwięk. Nie inaczej jest w Balladzie o Latającym Holendrze.
Burza na medal
Widowisko zaczyna się od sceny bardzo udanej inscenizacji burzy morskiej. Przy użyciu kilku lin, bloczków i kawałków płótna na scenie wyczarowano sugestywną wizję zmagania się z żywiołem. Umiejętnie wyreżyserowany ruch, celnie użyte rekwizyty wytworzyły silną iluzję smaganego wiatrem i deszczem pokładu żaglowca.
To dobry wstęp do opowieści o statku-widmie. Poznajemy historię żaglowca, który wziął nazwę od kapitana, Holendra, który zaklinał się, że „opłynie pewną górę” choćby musiał żeglować „aż do Sądu Ostatecznego”. Diabeł podsłuchał obietnicę i spełnił ją: Latający Holender ma żeglować aż po kres dziejów. Chyba, że kapitanowi uda się rozkochać jakąś kobietę, a ta pozostanie mu wierną… Próba podejmowana jest co siedem lat, ale — jak pisze Heinrich Heine — „Biedny Holender! Częstokroć za ocalenie uznawał możliwość wydarcia się z ramion małżonki odkupicielki i powrót na statek-widmo”.
Historia zajmująca, lecz w spektaklu jest jedynie pretekstem do improwizacji – to nić łącząca serie „wariacji na temat”, ciągi „żywych obrazów”, partii śpiewanych i sekwencji eksponujących ruch sceniczny. Warstwa wizualna i muzyczna jest tak sugestywna, że w zasadzie można obyć się bez tekstu.
Humor i liryzm
Choć w Balladzie… nie zabrakło marynarzy-widm w przegniłych łachmanach, to jest to groza umowna. Twórcy widowiska pokazują nam raczej pewne możliwości plastyczne, „konstruują” na naszych oczach piękne, sugestywne obrazy, aniżeli usiłują przestraszyć.
Do budowy wizualnej strony spektaklu zaprzęgnięty został cały arsenał środków – od maszynerii scenicznych, przez maski, znaczące rekwizyty (w spektaklu „gra” słynny obraz Jeana Fouqueta Madonna z dzieciątkiem i aniołami – często używanym, „kadrującym” rekwizytem jest rama obrazu), lalki (np. naturalnej wielkości prządka swojska, z kołowrotkiem, możliwe, że przędzie nić losu) oraz teatr cieni. Ten ostatni prezentuje zabawną sekwencję zalotów – utrzymaną w dobrze uchwyconej poetyce kina niemego.
Światło wykorzystano też do budowy lirycznych scen miłosnych: dwie postacie w oświetlonych ciepło strugach deszczu zawsze robią wrażenie.
Warto też odnotować, że studenci (wymienieni w programie jako twórcy spektaklu) są nie tylko ofiarni (niektórzy z wielką determinacji zażywają kąpieli w ubraniu), ale udanie radzą sobie z etiudami aktorskimi. Objawiają też ponadprzeciętne talenty wokalne – tworzą wytrawny zespół śpiewaczy, jakiego ze świecą szukać w niejednym profesjonalnym teatrze.