Ołowiany okular
Gdyby patrzył ktoś o bardzo wychłodzonym sercu, prawie trup, to powiedziałby tak: scena wygląda jak wnętrze trumny, czarne płótno pokrywa wszystkie ściany, obrzeża proscenium: trumienny nastrój zamknął się w pudełku. Ja, przeciwnie, mam serce gorące, zanurzam się więc spokojnie w fotel i tylko patrzę, i czekam, co z tego wyniknie. Oszczędna scenografia Urszuli Kenar wydaje się być funkcjonalną i budzi nadzieję powołania jakiejś intensywnej przestrzeni gry. Już po chwili patrzenia odnotowuję jednak słabe punkty scenograficznej wyobraźni. Na proscenium, blisko widowni, stoją po przeciwległych stronach dwie klatki z wypchanymi zwierzętami. Po lewej stronie znajduje się duża dzika kaczka, po prawej - jakieś małe zwierzątko, chyba świstak. W głębi sceny, na zakończeniu przekątnej linii biegnącej od kaczki, na podwyższeniu, stoi duży, wypchany łabędź. Dosłowność tych znaków jest odpychająca. Jeśli ich obecność miała być aluzją do twórczości bohatera, który za chwilę zjawi się na scenie - Jana Christiana Andersena - to jest to tłumaczenie delikatnych andersenowskich symboli językiem muzeum zoologicznego. Innym wyraźnym elementem scenografii jest okno na kształt latawca, rozpięte nad sceną.
Zjawisko okna jest ciekawe, można by powiedzieć - parafrazując poetę - zwłaszcza w teatrze. Przypominam sobie liczne szybki, szklane tafle w przedstawieniach Jerzego Grzegorzewskiego, wspaniałe poetyckie okno-huśtawkę Jerzego Juka-Kowarskiego w "Zmierzchu" Babla, wystawionym przez Jarockiego w jugosłowiańskim Teatrze Dramatycznym. Okno w teatrze to wspaniały motyw: wzbogacający i różnicujący odczucie przestrzeni. Ale czy za dużo już tych okien widziałam ostatnio? Okno Urszuli Kenar zdecydowanie mi się nie podoba. Jeszcze jestem skłonna zaakceptować je, gdy bierze u-dział w teatralnej grze.
Przed tym ponurym oknem-latawcem stoją czarne schodki. Bohaterowie wchodzą na te schody, gdy chcą oddać poczucie wewnętrzności i zewnętrzności. Nie chodzi o zwykłe wyglądanie. To ładna metafora, gdy w prosty, skupiony sposób (sylwetka aktora widziana od dołu) pokazuje się patrzenie na zewnątrz: na ulicę, ale także na niebo i w gwiazdy. Takie okno grające wespół z aktorami akceptuję. Natomiast, gdy to okno zaczyna samo grać, gdy na końcu spektaklu rozkłada się i okazuje się, że nie jest to tylko okno-latawiec, ale również stłuczone lustro - to znów odpycha mnie natrętne okienne "samograjstwo" i natrętna aluzyjność do baśni Andersena.
Ponury nastrój ewokuje nie tylko scenografia, również tekst, sposób inscenizacji, w mniejszym stopniu aktorzy (skazani skądinąd zawsze na żywotność). Godziłam się z tym ciężkim nastrojem, wiedząc, o czym jest ta sztuka - o stłamszonej uczuciowości, poranionej naiwności, o porażonym, okrutnym dzieciństwie. Godziłam się, ale gdy ten nastrój trwał i trwał, przed oczami miałam wciąż ten sam, niezmienny obraz - ołowiany okular zaczął mi ciążyć. Poczęła kiełkować we mnie wątpliwość, czy ta przyciężkawa, duszna atmosfera nie jest wypadkiem przy pracy, czy to, że spektakl nie może ulecieć naprawdę, zależy nie tyle od wagi jego bagażu - treści, ale od tego, że nie ma skrzydeł - twórcy nie mają skrzydeł!
Któż mógł uratować spektakl?
Pierwszoplanowym bohaterem sztuki jest wielki pisarz - Jan Christian Andersen. Uobecniająca się na scenie chwila jest soczewką skupiającą czas całego życia - przeszłość. Najważniejszą cechą scenicznego Andersena jest wrażliwość (dodajmy: wrażliwość motyla, dziecięca). Stąd wielkość zadania, jakie stanęło przed aktorem grającym Andersena - Janem Nowickim. Nowicki daje dowód ogromnego aktorskiego kunsztu, przedzierżgując się z mężczyzny w średnim wieku w delikatne, przewrażliwione, rozwibrowane dziecko w średnim wieku. Aktor, który przyzwyczaił nas do ostrych konturów postaci, tym razem ostrością obrysowuje miękką, mokrą plamę. Jest mgłą emocji, twarz ma ruchliwą jak gumowa rękawiczka. A jednak postać Andersena pozostawia uczucie niedosytu. Dlaczego? Dlatego że aktor porzuca ją nieraz i przechadza się obok. Jest to gra z dystansem, ale z dystansem zabawy, nie refleksji. W wypadku tej roli dystans zabawy równa się dystansowi niepowagi. Najwyraźniej widać to w rytmie roli. Postać Andersena żyje jak puls - po okresie intensywności blednie - to Jan Nowicki przygląda się z boku białym pończoszkom, opinającym łydki Jana Christiana Andersena. Raz tylko, gdy aktor zwraca się wprost do publiczności w monologu, który jest jak krzyk spopielonego dzieciństwa, dystans i niepowaga ulatniają się gdzieś, zostawiając miejsce wzruszeniu. Mnie przychodzi wtedy na myśl, że dopiero w tej scenie (w przeciwieństwie do poprzednich) Nowicki nie wstydził się grać. Ach, gdyby Jan Nowicki częściej nie wstydził się grać - cóż oglądalibyśmy za teatr! Tym razem aktor nie uratował spektaklu, który jak samolot z podłamanymi skrzydłami zwalił się ciężko w grad końcowych oklasków.