Artykuły

Ludzie i widma

Patrzymy na "Sonatę widm" Strindberga, napisaną prawie sześćdziesiąt lat temu i znajdu­jemy w zalążku - ba, nie tyl­ko w zalążku ale i w pełnym rozwinięciu - elementy niemal wszystkich awangard literac­kich, jakie przewinęły się od tego czasu przez teatr aż do dnia dzisiejszego. I ekspresjonizm, i surrealizm, i egzystencjalizm. Groteska absurdalna Ionesco i groteska metafizyczna Becketta wraz z jego filozofią rozpaczy i nędzy istnienia. Mo­że nawet Albee z jego sadysty­cznym obnażaniem człowieka w "Wirginii Woolf". A przede wszystkim widmowość Ingmara Bergmana, którego filmy bez poprzednictwa Augusta Strindberga są zapewne nie do pomyślenia.

A więc Strindberg-prekursor. Ten szwedzki pisarz był jed­nym z głównych "wściekłych" swego pokolenia, patronował całej ówczesnej "nowej fali", jego nazwisko elektryzowało kiedyś - tzn. pod koniec ubieg­łego wieku - całą Europę. Im­ponowała jego zuchwałość i bezkompromisowość, które za­wiodły go nawet na ławę oskarżonych w sądzie, jego pasja i odkrywcza dociekliwość psychologiczna, jego w niektórych okresach życia radykalizm i współczucie dla upośledzonych, jego walka o wolność sumienia i sprawiedliwość, jego bez­względna szczerość, z jaką przetwarzał dzieje swego burz­liwego życia w dzieło literackie. Także w "Sonacie widm" po­brzmiewają echa własnych przeżyć, między innymi rywa­lizacji w zdobyciu tego samego obiektu miłości z Przybyszew­skim, który zresztą stał się apostołem Strindberga w Polsce i we własnej twórczości ulegał jego wpływom.

Skoro już jesteśmy przy Przybyszewskim, to przypom­nijmy, że Strindberga nie spo­sób zrozumieć bez umieszczenia go w kontekście tzw. moderniz­mu - u nas "Młodej Polski", dziś już tak bardzo niemłodej. I to - mimo wszystkich wspo­mnianych nowoczesnych ele­mentów tkwiących w jego dzie­le. Pojął to dobrze Jerzy Kre­czmar reżyserując "Sonatę widm" w Teatrze Kameralnym. Od pierwszej chwili po podnie­sieniu kurtyny wiemy, gdzie jesteśmy. Dekoracje Jana Ko­sińskiego, kostiumy Barbary Jankowskiej, pozy i ruchy postaci zwłaszcza kobiecych - wszystko to przenosi nas w at­mosferę obrazów Muncha, Beardsleya czy Odilon Redon. I przez cały czas utrzymany jest nastrój niesamowitości, ociera­jący się o miłość i o śmierć, wizyjność i fantazję, a także o różne bardzo przyziemne sprawki. Bo ta nadrealna sztu­ka opiera się na bardzo real­nym obrazie życia mieszczań­skiego. Są w nim widma nie ludzie, każdy jest kimś innym niż się na pozór wydaje. Za fa­sadą eleganckiego domu, o którym biedny student marzy jak o raju, odsłania się bagno. Wszystko tu gnije i rozpada się, obciążone jest jakimś przekleń­stwem. Żyją tam tylko oszuści i złodzieje, rozpustnicy i zdraj­cy, łajdacy i zwyrodnialcy, kłamcy i zbrodniarze, w naj­lepszym razie wariaci i syfilitycy. Jeden student zachowuje uczciwość i nadzieję na przy­szłość - po zagładzie tego świa­ta. Ale może i on jest szalony - obciążony zresztą po ojcu.

"Sonata widm" została zagra­na bardzo dobrze, z nowoczesną intelektualną dyscypliną aktor­ską narzuconą przez reżysera. Wyróżniłbym tu przede wszy­stkim Bronisława Pawlika ja­ko osiemdziesięcioletniego tabetyka, wybornego w każdym ruchu i w każdej minie oraz Wacława Szklarskiego, który z odpowiedzialnej roli studenta wywiązał się doskonale, poka­zując swoje piękne możliwości aktorskie. Barbara Ludwiżanka była wyborną wariatką-niewariatką, Mumią a Hanna Stankówna bardzo stylową Panną. W roli kucharki zobaczyliśmy zasłużoną jubilatkę Janinę Munclingerową. W niemych rolach - choć nie mniej waż­nych i trudnych - wystąpiły: Zofia Małynicz, Zdzisława Życzkowska, Halina Dunajska, Celina Mencnerówna, Irena Oberska. Służącymi byli Tadeusz Kondrat i Leon Pietraszkiewicz, poza tym grali: Stanisław Jaś­kiewicz, Józef Maliszewski, Szczepan Beczyński i in.

Rzecz dziwna - kiedy tak li­czne potomstwo literackie Strindberga zdobyło sobie i zdobywa nadal powodzenie w świecie, jego własne sztuki dziś torują sobie drogę z dużym oporem - oczywiście poza Szwe­cją, gdzie jest on narodowym klasykiem. Ostatnio wprawdzie wystawiano go dosyć często w różnych krajach ale poza kur­tuazyjnym uznaniem krytyki bez specjalnego powodzenia u pu­bliczności. Nie wiadomo, jak będzie z "Sonatą widm" u nas. Ale niezależnie od tego trzeba pochwalić Teatr Kameralny za polską prapremierę tej sztuki w ładnym przekładzie Zygmun­ta Łanowskiego. Zwłaszcza że odbyła się ona w tak interesu­jącym wykonaniu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji