Amerykańska apokalipsa
Bronisław Wrocławski ma nas w garści. Wchodzi na pustą scenę niepostrzeżenie. Schrypniętym głosem wita się z publicznością - niemal prywatnie, niejako postać z Erica Bogosiana. Tak zaczyna się zawsze pełen siły teatr jednego aktora, teatr, który za nic ma nasze dobre samopoczucie, irytuje, drażni. Sprawdza naszą wytrzymałość na ból, brutalność i agresję.
Kiedy przed trzema laty Bronisław Wrocławski zaczynał w łódzkim Teatrze im. Stefana Jaracza grać monodram "Seks, prochy i rock&roll", o jego autorze nie wiedział w Polsce prawie nikt. "Kim dla Ameryki lat 50. był Lenny Bruce, lat 60. - Bob Dylan, lat 70. - Woody Allen, tym Erie Bogosian stał się w latach 90." - napisano w programie do przedstawienia.
Ale najwięcej o Bogosianie mówił sam Wrocławski. Wcielając się w kilkunastu bohaterów, wędrował po szczeblach społecznej drabiny współczesnej Ameryki. Wraz z reżyserem Jackiem Orłowskim pokazywał obrazki z rzekomej krainy snów, zdzierając z nich cały blichtr. Spektakl był jednocześnie śmieszny i okrutny. Wrocławski udowadniał, że niewielu ma równych w sztuce scenicznej transformacji. Jeden gest, inny element kostiumu, zmieniony sposób poruszania się - w taki sposób aktor wprowadzał na scenę nowych bohaterów. Od pierwszej chwili niwelował dystans dzielący go od stworzonych przez Bogosiana postaci. Bliski był w tym amerykańskim aktorom, którzy bez reszty identyfikują się z rolą. Dziś, gdy Wrocławski zagrał już w trzech spektaklach opartych na utworach Bogosiana, wiemy, że to jedyny chyba polski aktor amerykański. Świetnie czułby się na off-Broadwayu albo w szkole Lee Strasberga.
Pełnia władzy
Po "Seksie..." grał artysta radiowego prezentera w "Talk Radio", wystawionym przez Orłowskiego w warszawskim Teatrze Studio. Towarzyszyło mu kilkoro wykonawców, ale liczył się tylko Barry Champlain Wrocławskiego - gospodarz programu na żywo, gwiazdor mediów i powiernik słuchaczy. Dla bohatera sztuki Bogosiana radio było grą na śmierć i życie. Aby to zrozumieć, trzeba było zobaczyć Wrocławskiego z papierosem w zębach, ze zmierzwionymi włosami, gdy pochylony nad pulpitem na przemian szeptał i krzyczał do mikrofonu.
"Czołem wbijając gwoździe w podłogę" to w istocie trzeci akt tej samej opowieści. Dobrze by było (choć w istocie to chyba nierealne - ze względu na ogromny tekst i wysiłek fizyczny aktora), gdyby w przyszłości Wrocławski zdecydował się, chociaż przy szczególnych okazjach, grać ten monodram tuż po "Seksie..." w ciągu jednego wieczoru. Oba spektakle przecież łączy wszystko - reżyser, aktor i autor, a także Teatr im. Jaracza, gdzie powstały.
Nowy monodram powtarza sprawdzoną receptę Bogosiana. To ujęty w ramy telewizyjnego talk-show monolog wielu bohaterów, w którym przegląda się dzisiejsza Ameryka. Autor "Czołem..." doprowadził tę formę do perfekcji. Jeździ po całych Stanach ze swoimi widowiskami, z lubością obrażając i prowokując publiczność. W jego satyrze tyle samo jest krytyki współczesnego establishmentu, jak i nawoływania do anarchii. Bogosian czyni widzów słuchaczami oraz adresatami swych scenicznych wystąpień. W ten sposób jego przedstawienia stają się wypowiedzianym wprost i bez żadnej czułostkowości oskarżeniem sytej i zadowolonej z siebie middle class. Właśnie w tym pozornym spokoju tkwi według pisarza przyczyna całego, nie tylko amerykańskiego zła.
Wrocławski wyciska z "Czołem..." wszystko. Jak w pierwszym monodramie zadziwia scenicznymi przemianami. Bywa ostry, a nawet bezczelny tylko po to, by po chwili pokazać, że to tylko szczelnie ukrywająca strach maska. Ma szczególną zdolność przykuwania bez reszty uwagi publiczności. Z wprawą szamana manipuluje emocjami. Spektakl - ku widocznemu ukontentowaniu wykonawcy - wywołuje śmiech, a czasem wręcz rechot widzów. Jednak po chwili aktor burzy ten nastrój, kolejne słowa wypowiadając w absolutnej ciszy. W skromnym przedstawieniu Wrocławski pokazuje, na czym w istocie polega władza aktora nad widownią.
Już tylko przerażenie
Wrocławski prowadzi na scenie podwójną grę. Wykorzystuje wszystkie szanse, jakie stwarza tekst Bogosiana. Nie bez przyczyny kanwą staje się telewizyjny program. Aktor wraz z reżyserem Jackiem Orłowskim wyciągają z tego najdalej idące konsekwencje. Jest jak w prawdziwym talk-show - wystudiowane gesty i uśmiechy prowadzącego audycję gwiazdora, który chce być przyjacielem widzów, ale po chwili wchodzi w rolę szemranego kaznodziei, sprzedającego przed kamerami swoje sposoby na życie. Są wreszcie lawiny słów. Kiedy spróbuje się je zrozumieć, widać, że Bogosian i Wrocławski kpią sobie w żywe oczy z dzisiejszych mediów. Przecież wezwanie do szczerości i uwolnienia z siebie najgłębiej skrywanych pragnień oznacza nic innego, jak tylko oddanie się w wyłączne władanie telewizji. Nie ma też kompromisów w ukazywaniu ludzkiej menażerii. Kolejne postaci to zarówno pełnokrwiści bohaterowie, jak i bezimienne typy, reprezentujące cechy dzisiejszego społeczeństwa. Udają szczęście, chełpiąc się rzekomymi sukcesami. Mają wszystko - pracę, dom, pieniądze. Są niby zdrowi, zadowoleni, w małych białych domach-bliźniakach gdzieś na przedmieściach wielkich miast.
Na ich słowa nie ma odpowiedzi. Publiczność słucha w milczeniu, śmiech powoli zamiera na ustach. Ta cisza prowokuje bohaterów, żąda reakcji. I wreszcie spada maska spokoju, pojawia się żal za zmarnowanym życiem, a po nim agresja. O ludziach jakby wyjętych z Bogosiana jest "American Beauty" Sama Mendesa i "American Psycho" Bretta Eastona Ellisa.
Dzięki Wrocławskiemu rzecz nie dotyczy tylko Ameryki. W jednej z najbardziej brawurowych scen jego bohater opowiada, jak wielką przyjemność sprawiają mu zakupy w supermarkecie przy sączącej się z głośników muzyczce. I nuci przebój Brathanków...
Oba monodramy Wrocławskiego nie zostawiają złudzeń. "Seks..." jeszcze uwodził dowcipem, "Czołem..." już tylko przeraża. Bogosian i aktor rysują krajobraz przed zagładą. Tyle że ich i nasz świat - jak u Eliota - kończy się "nie hukiem, a skomleniem".