Turandot
Olśniewająca śpiewność melodii opartej na celowej oszczędności instrumentacyjnej, żar namiętności, sentymentalny, niekiedy wręcz melodramatyczny liryzm, brutalność i żywiołowość akcentów dramatycznych, właściwy stosunek dźwiękowy słowa, szczególne ciepło otaczające postacie kobiece, sceniczność akcji, bezpośredniość wyrazu, prostota, naturalność, to ogólne cechy muzyki najbardziej znanego werysty - G. Pucciniego (1858-1924). Nie brak w niej przejaskrawień, maniery pochodów melodycznych czy nadużywania środków harmonicznych, np. trójdźwięki zwiększone, skala pięciotonowa - pentatonika.
Wszystkie te wartości posiada ostatnia, niedokończona opera Pucciniego "Turandot", której premierowe przedstawienie oglądaliśmy w Operze Bałtyckiej.
Autorzy libretta G. Adami i R. Simoni oparli się (zgodnie z życzeniem kompozytora) na późniejszej wersji baśni scenicznej Carlo Gozziego (XVIII w.), której treścią jest opowieść o dumnej kapryśnej i okrutnej księżniczce Turandot, zmieniającej się pod wpływem rodzącej się miłości w czułą i rozumną kobietę.
Jak przekazują nam kroniki z energią i zapałem pracował Puccini przez ostatnie, cztery lata tj. do tragicznej śmierci (29 XI 1924 r.), nad partyturą "Turandot", którą zdążył doprowadzić do połowy trzeciego aktu. Brakujący fragment, według wskazówek kompozytora, dopisał F. Alfano.
Wystawienie tej niezwykle trudnej opery wymagało niewątpliwie dużego wysiłku ze strony całego zespołu. Zastanawiające jest tylko uporczywe sięganie po pozycje XIX-wieczne. Widoczny od wielu lat brak rozsądnej polityki repertuarowej jest poważnym zarzutem, jaki kierujemy pod adresem obecnego kierownictwa artystycznego Opery Bałtyckiej. Ograniczanie się do pozycji kasowych może jest zgodne z programem finansowym, ale nie z muzycznym. Dlatego też ostatnią premierę witałem z mieszanym uczuciem; co nie znaczy, żeby wysiłek realizatorów nie został uwieńczony sukcesem.
Wyjątkowa dbałość o szczegół, prosta linia dramatyczna, atmosfera grozy, komunikatywność obrazu scenicznego, to najistotniejsze atuty znakomitej reżyserii spektaklu. Zastrzeżenie budzi tylko zbyt układny, statyczny lud a także umowność teatralnego gestu pomocników kata.
St. Bąkowski zaprojektował interesującą, unifikacyjną, kolorystycznie jednolitą dekorację, która wraz ze spokojną zielenią ludu tworzy doskonałe tło, uwypuklając bogate, różnokolorowe stroje solistów. Ciekawym pomysłem jest rodzaj "bramy pałacowej" odgradzającej widownię od miejsca akcji, a także rozszerzenie gabarytu sceny przez wykorzystanie proscenium na dwie boczne altany.
Powszechna opinia o trudnej, wręcz niebezpiecznej dla głosu, kobiecej partii tytułowej, która wymaga od solistki dużego wolumenu brzmienia, wysokiego rejestru, giętkości, bezbłędnej techniki, dramatycznego napięcia okazała się niezwykle trafna. Nie wszystkim tym wymaganiom mogła w zadowalający sposób sprostać, wykonawczyni partii Turandot na premierowym przedstawieniu - M. Zielińska. Głos jej, miejscami ostry, krzykliwy, nie posiadał dostatecznego napięcia, nośności, ginąc czasami w potężnie (a la Wagner) brzmiącej orkiestrze, co nie zawsze było winą orkiestry, tylko słabej dykcji solistki (odsłona druga aktu drugiego).
Muzycznie bez zarzutu Calaf był dla mnie "za suchy", wyniosły; grając z rezerwą wcale nie robił wrażenia zakochanego księcia, co w pełni swoim żarem namiętności rekompensuje nam Liu. Rolę tę kreowała U. Szerszeń, odnosząc największy sukces. Szerszeń, dysponująca doskonałym, nośnym głosem, świetną i wyrazistą dykcją, świeżością, wnikliwie i drobiazgowo przygotowaną partią, zarówno od strony muzycznej, jak i dramatycznej, wzbudziła szacunek i uznanie widowni.
Groteskowi, z umiarem podkreślając grozę sytuacji Ping (K. Sandurski), Pang (F. Lewandowski), Pong (Fr. Kokot) wypadli dobrze, aczkolwiek niezgodność rytmiczną oraz zamazany unison (tercet) w znacznym stopniu zepsuł ostateczne wrażenie. Sugestywne postacie stworzyli Stefan Cejrowski - w roli cesarza Altoum, P. Trzebiatowski jako tragiczna postać zdetronizowanego króla Tatarów Timura oraz W. Prabucki - w roli Mandaryna.
W zdumienie wprowadziła mnie niefrasobliwość gry orkiestry nie liczącej się często z możliwościami solistów, chociaż, co należy wyraźnie podkreślić, były też momenty piękne, doskonale wyważone, wypracowane do najmniejszego szczegółu, świadczące o potencjalnie dużych możliwościach zespołu (odsłona pierwsza trzeciego aktu).
Ważną rolę w konstrukcji utworu odgrywają chóry, które z postawionych przed nimi zadań wywiązały się doskonale. W przyszłości należałoby zwrócić baczniejszą uwagę na niedostateczną jeszcze spoistość brzmienia. Reasumując: otrzymaliśmy ambitną pozycję, ze wszystkimi walorami świetnego widowiska muzycznego.
Na zakończenie chciałbym zaapelować do kierownictwa POiFB o zmianę dotychczas używanych, przeraźliwie brzmiących dzwonków na bardziej subtelną sygnalizację kończącą przerwy np.: gong (FN) lub inny sygnał muzyczny (Opera w Lipsku wykorzystała kilka akordów z wagnerowskiego dramatu muzycznego).