Artykuły

Aktorskie duety

Dwuosobowe sztuki zawsze były u nas chętnie grywane a ulubieni artyści odnosili w nich ogromne sukcesy, goszcząc z nimi na wielu sce­nach kraju. Dość wspomnieć "Świt, dzień i noc" Dario Niccodemiego (któ­rą to pozycję niedawno przypomniał Teatr Telewizji) czy rodzimą "Freuda teorię snów" Antoniego Cwojdzińskie­go. O powodzeniu tych aktorskich due­tów decydował głównie ich błyskotliwy dialog, stanowiący zgrabną formę gry miłosnej bezbłędnie prowadzącej do szczęśliwego połączenia początkowych antagonistów.

Obecnie oglądać możemy w Warsza­wie aż trzy pozycje z udziałem dwój­ki aktorów (tylko w jednej dodatkowo występuje trzeci partner w roli drugoplanowej), ale w żadnej z nich mi­łość nie stanowi tematu sztuki. W do­datku zarówno w "Kolacji na cztery ręce" Paula Barza, z której prapre­mierą polską wystąpił ostatnio Teatr Współczesny, jak i w "Kontrakcie" Sławomira Mrożka wystawionym w "Kameralnym" grają sami mężczyźni, prezentujący - znów z jednym wyjąt­kiem - bohaterów już w starszym wieku. Oczywiście tego typu zbieżność repertuarowa jest czystym przypad­kiem, ale ponieważ wszystkie trzy ty­tuły (bo dochodzi tu jeszcze "Solo na dwa głosy" Toma Kempińskiego impor­towane z Poznania) cieszą się dużym zainteresowaniem publiczności i są bar­dzo życzliwie przez nią przyjmowane, warto się im chwilę przyjrzeć.

To chyba jasne, że sztuki dwuoso­bowe muszą bazować na dobrym dia­logu i świetnych wykonawcach. I chy­ba oba te zjawiska - a więc w rów­nej mierze perfekcja autora jak i ak­torów - składają się na ową siłę przyciągania do teatru dzisiejszego rozleniwionego kulturalnie widza. Co ciekawsze, okazuje się, że ów zgrabnie i lekko prowadzony dialog we wszy­stkich wymienionych przypadkach po­rusza sprawy całkiem istotne, poważ­ne, ze wszech miar godne dalszych przemyśleń.

Trzymając się chronologii premier, najpierw zobaczyliśmy w Warszawie "Kolację na cztery ręce" Paula Barza, zachodnioniemięckiego, raczej nie zna­nego u nas autora, który w swoim, kraju cieszy się opinią wieloletniego redaktora, zdolnego publicysty, autora wielu słuchowisk i książek z zakresu historii kultury. Krytyka szczególnie wysoko oceniła jego monografię "Schutz - Bach-Handel" i właśnie do­skonała znajomość realiów tej epoki i biografii najwybitniejszych jej przed­stawicieli pozwoliła Barzowi napisać sztukę, w której spotkał ze sobą Ba­cha i Handla, pozwalając im porozma­wiać - w miarę wystawnej kolacji coraz bardziej szczerze - na tematy sztuki i życia. W rzeczywistości takie spotkanie nigdy miejsca nie miało, choć Bach usilnie o nie zabiegał.

Dialog między tymi dwiema wielkościami świata muzycznego wykazuje nie tylko różnice w pojmowaniu kariery przez obu wielkich rówieśników, nie tylko wydobywa odmienność ich cha­rakterów, sposobu bycia oraz poglądów na życie, ale podsyca zawsze aktualną dyskusję na wszystkie do dziś żywo interesujące nas tematy związane z postawą i miejscem artysty w społe­czeństwie. Sztuka Barza szczęśliwie trafiła na moment, kiedy po Konfron­tacjach filmowych, podczas których poznaliśmy "Amadeusza" Formana, i po kilku teatralnych wersjach tej sztuki na naszych scenach ożyły debaty na temat wzajemnych stosunków artysty i jego protektorów, a także rozbieżnoś­ci w ocenianiu geniuszy przez współ­czesnych mu - i potomnych.

Ale o sukcesie warszawskiego przed­stawienia "Kolacji na cztery ręce" (bra­wa należą się jej tłumaczowi Jackowi St. Burasowi już za sam tytuł!) zadecydowała głównie jego realizacja: inteligentna, wnikliwa reżyseria Macieja Englerta i rzeczywiście koncertowa - żeby trzymać się już pojęć muzycz­nych - gra Mariusza Dmochowskiego, występującego gościnnie w roli Ba­cha, wówczas skromnego miejscowego kantora, oraz Czesława Wołłejki jako Handla, a więc światowca w każdym calu. Towarzyszący im Henryk Borowski, usługujący w tej uczcie totumfac­ki Handla, świetnie ten duet uzupełnia i puentuje.

Zgrabnie napisana komedia, choć po­zostawia nas z uczuciem pewnego nie­dosytu, daje więc okazję świetnym aktorom do prawdziwego popisu gry, co tak lubi i za czym tęskni od dłuż­szego czasu widz stolicy. Jak gdyby zdając sobie sprawę z mankamentów i niedostatków tej literatury Teatr Współczesny specjalnie zaznacza w pro­gramie, że wystawia "Kolację" w ra­mach równolegle prowadzonego reper­tuaru komediowego, na umownie wyo­drębnionej scenie "19.15", chcąc choć w ten sposób odróżnić ją od bardziej ambitnego nurtu zasadniczego. I tak - nie narażając się na krytykę, że te­go typu lżejszymi pozycjami obniża swoje loty - Teatr Współczesny wy­chodzi naprzeciw potrzebom widowni, która obok treściwej strawy duchowej spragniona jest również dobrej rozryw­ki, właśnie w wykonaniu znanych mi­strzów, wciąż zbyt rzadko występują­cych.

Z kolei na Scenie Kameralnej Teat­ru Polskiego oglądać możemy nową sztukę Sławomira Mrożka pt. "Kon­trakt". Zawarte w niej filozoficzne roz­ważania autor podaje w formie rozmo­wy między starszym wytwornym go­ściem szwajcarskiego hotelu, którego - jak się wkrótce okaże - mocna po­zycja w świecie filmowego biznesu dawno należy do przeszłości, a mło­dym, usługującym mu kelnerem, przy­byszem z bliżej nieokreślonego kraju, leżącego według słów samego autora gdzieś na wschód od Zachodu i na za­chód od Wschodu. Młody chłopak za swoje dotychczasowe upokorzenia i tkwiące w nim kompleksy chętnie bie­rze odwet na swoim rozmówcy. Odwet niesłychanie zresztą szlachetny, stylowy, rzec by się chciało pański, bar­dzo w duchu oglądającej ten spektakl widowni. Bawimy się więc dobrze różnego rodzaju sformułowaniami i skojarzeniami autora, śledzimy raz jeszcze własne i Mrożkowe doświadcze­nia (jako pisarza i emigranta na Wiel­kim Zachodzie) i cieszymy się sztuką, która stanowi dobrą i kulturalną roz­rywkę dla inteligentnego widza. Ale po wyjściu z teatru wzdychamy z ża­lem, że jednak "Kontrakt" nie dorów­nuje, niestety, innej dwuosobowej męs­kiej komedii tegoż autora (myślę tu oczywiście o "Emigrantach") i jakoś smutno się robi, na myśl, że sam au­tor dobrze to widzi, obdarzając włas­nymi refleksjami zarówno młodego Morisa jak i kończącego swą karierę pisarską Magnusa. Kazimierz Dejmek - jako reżyser - bardzo interesująco ten dialog po­prowadził, wydobywając z niego wszy­stkie możliwe niuanse. Obsadził ten "Kontrakt" idealnie, powierzając rolę prawdziwego Europejczyka dawno nie oglądanemu Zdzisławowi Mrożewskiemu. Usługuje mu zaś - i partneruje - Jan Englert, jako Moris w miarę grzeczny i uniżony, w miarę bezczel­ny, a na pewno wyraźnie zbuntowany przeciwko prawom i zwyczajom, oraz wszystkim podziałom świata współ­czesnego.

Trzecią "dwuosobówkę" zobaczyliśmy dzięki gościnnym występom "Sceny na piętrze", firmowanej przez poznańską Estradę, a chętnie korzystającej z udziału znanych aktorów warszawskich. Poprzednią pozycją byli tu m.in. "Sa­mi ze wszystkimi" Gelmana z Wrze­sińską i Zapasiewiczem, w przygoto­waniu jest "Śmierć na raty, czyli cza­pa" Janusza Krasińskiego z Jerzym Kamasem i Henrykiem Talarem.

"Solo na dwa głosy" Toma Kempińskiego, angielskiego czterdziestolat­ka, (świetnie przełożone przez Zofią Chądzyńską i Mirę Michałowską) oparł autor na autentycznej historii. Opowiada więc o nagłej, nieuleczalnej chorobie (chodzi o sclerosis multiplex), która przerywa i kończy wspaniale rozwijającą się wielką karierę młodej skrzypaczki (w oryginale los ten spot­kał znaną wiolonczelistkę). Tematem sztuki są rozmowy chorej z jej psy­choanalitykiem, który wszelkimi sposo­bami stara się zmusić swoją pacjentkę do podjęcia dalszego życia, już w no­wej, inaczej określonej sytuacji.

Edward Dziewoński, który tę sztu­kę reżyseruje i gra w niej jedną i dwu ról głównych, przyzwyczaił publi­czność do repertuaru raczej komedio­wego i dialogu skrzącego się od swoiś­cie podawanego dowcipu. Tym razem przedstawił nam pozycję absolutnie serio, a cisza i skupienie widowni, wraz z końcową owacją, najlepiej świadczą o odniesionym przez niego sukcesie. W roli pacjentki widzimy Grażynę Barszczewską, ostro walczącą ze swoim nieszczęściem i starającym się jej pomoc lekarzem. Ich końcowa zgoda stanowi piękny humanistyczny akcent, manifestujący możliwość i sens porozumienia się ludzi zawsze wzajem­nie się potrzebujących.

A zatem wszystkie trzy omawiane pozycje cieszą się powodzeniem wi­downi zarówno ze względu na to, że poruszają sprawy nam bliskie i dla każdego istotne, jak i dlatego, że sta­nowią punkt wyjścia dla zaprezento­wania znanych i cenionych a zbyt rzadko oglądanych aktorów. To ich nazwiska przyciągają widza do teatru, nawet jeśli autor pozostaje bliżej nie znany. I chyba fakt, że tego typu ini­cjatywy repertuarowe zdarzają się co­raz częściej, najlepiej mówi, jak sprag­nieni jesteśmy dobrego aktorstwa i jak wiele nam ono dać może. A o zain­teresowaniach widza niech mówi fakt, że za bilet na normalną dwuosobową "Edukację Rity" widz wrocławski pła­ci (w kasie!) 1200 zł.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji