Artykuły

Solo na dwa głosy

CO się odwlecze, to nie uciecze - mó­wi przysłowie. Kil­ka miesięcy czeka­ła trójmiejska pu­bliczność na po­nowny przyjazd do Gdań­ska Edwarda Dziewońskie­go i Grażyny Barszczew­skiej ze sztuką "Solo na dwa głosy" Toma Kempiń­skiego przez Dziewońskiego reżyserowaną, firmowaną przez poznańską Scenę na Piętrze. Zapowiedziane la­tem, odwołane w ostatniej chwili występy doszły do skutku teraz. Bilety (nb. w cenie 450 zł) nie miały ta­kiego powodzenia jak po­przednio, bo zimowa pora i atmosfera poświątecznego rozleniwienia niezbyt sprzyja wieczornym eskapadom do teatru. W domowym zaciszu cieplej...

Pustawo było więc na sobotnim przedstawieniu w Teatrze "Wybrzeże". Może kolejne spektakle, które potrwają do 11 bm., zgromadzą więcej widzów. Życzę tego gościom, miłośników teatru zachęcam natomiast do obejrzenia dramatu Kempińskiego w wykonaniu pary znanych i lubianych ar­tystów. Od razu jednak, aby zachęta owa nie brz­miała fałszywie czy kurtuazyjnie, by nie zwiodła obietnicą rewelacji, dodam, że sztuka rewelacją nie jest i prędzej rozczaruje niż zachwyci. Dlaczego zatem war­to ją zobaczyć?

"Solo na dwa głosy", autorstwa współczesnego an­gielskiego dramataą (pol­skiego przekładu dokonały Mira Michałowska i Zofia Chądzyńska) z powodze­niem, ba z sukcesem nawet, wystawiano w Londynie i na Broadwayu. Dzisiaj ut­wór ten figuruje w repertuarach wielu teatrów na świecie. Od lat cierpią one na brak ciekawych utworów o tematyce współczesnej i dramat Kempińskiego zna­komicie to puste miejsce wypełnił, co zagwarantowało mu uznanie, choć prze­cież nie jest to dzieło wiel­kiego formatu. Posiada je­dnak walor uniwersalności, mówi o chorobie, zmaganiu się z niemocą, stawia pytania natury egzystencjalnej, zrozumiałe pod każdą sze­rokością geograficzną. Opiera się na prostej dramatur­gicznej konstrukcji: poszczególne sceny - to kolejne wizyty - sesje w gabine­cie lekarza psychiatry, wy­pełnione rozmową, a wła­ściwie zwierzeniami, mono­logami chorej bohaterki.

Kompozycja utworu jest klarowna, niemal klasyczna - czas akcji obejmuje niewielki wycinek, parę tygo­dni może, miejsce zawsze jest to samo, jedynymi po­staciami na scenie są le­karz i jego pacjentka. Ma na imię Stefania, jest pięk­ną młodą kobietą, znaną skrzypaczką, żoną słynnego kompozytora. Zapadła na chorobę zwaną w skrócie SM, Sclerosis Multiplex, stwardnienie rozsiane. To schorzenie nieuleczalne, atakujące ludzi w pełni sił, przykuwające do inwalidz­kiego wózka, uniemożliwiające normalne, aktywne życie.

Wybór tej właśnie choroby, na którą cierpi tysiące ludzi, a wobec której współczesna medycyna wciąż pozostaje bezradna, szukanie pomocy u psychoterapeuty, wiara, jaką żywi bohaterka wobec wszelkiego rodzaju środków uspokajających, mocno osądza całą historię w teraźniejszości, w jej realiach (kłania się tu zachod­nia moda na psychoterapię i psychoanalizę). Ale jednocześnie jest to opowieść ponad miejscem i czasem, skłaniająca do refleksji nad sensem i celem życia. Po­dane zaś zostało to wszyst­ko w sposób nie przegada­ny, nie przeintelektualizowany - bohaterowie posługują się zwykłym językiem, w ich rozmowach nie ma słów wielkich, nie ma roz­ważań abstrakcyjnych, ani żadnej filozofii. Są sprawy dnia codziennego, potwornie skomplikowane przez chorobę, jest strach, jest lęk przed przyszłością.

Stefania ten lęk ukrywa. Broni się kpiną, ironią, cy­nizmem i sarkazmem. Doś­wiadczony lekarz bezbłęd­nie jednak wszystkie te pozy i maski rozszyfrowuje, wiedząc, że to tylko pozo­ry, którym nie wolno dać się zwieść. Stefania bowiem bliska jest samobójstwa, ta myśl jej nie opuszcza, a wraz z postępem choroby coraz bardziej kusi... Dr Feldman wyłuskuje ten za­mysł z podświadomości swojej pacjentki, stara się o wskazanie jej miejsca w nowej sytuacji, o wyzwolenie chęci do życia. Spokoj­nie, poprzez krótkie pyta­nia, zmusza ją do przemy­ślenia i analizy dotychcza­sowych przeżyć, przewarto­ściowania wielu spraw, poznania samej siebie. Z tych pytań i sprowokowanych przez nie zwierzeń wyłania się dzieciństwo Stefanii, droga do muzycznej karie­ry, portrety rodziców, wizerunek męża i małżeńskiego życia. Pytania, często śmiesznie błahe, kontrastujące z powagą chwili, zadaje dr Feldman tonem beznamię­tnym, chłodnym. Ten chłód, rutyna, obojętność, brak oznak jakiegokolwiek współ­czucia potęgują agresję Stefanii. Raz po raz atakuje też ona lekarza, oskarża o bezduszność, chęć zysku. Jeden jedyny raz, pod ko­niec II aktu, Feldman od­rzuci swą powściągliwość, wypowiadając głośno to, co niebezpiecznie drąży jej podświadomość, uzmysło­wi jej, że zdąża do samo­zniszczenia.

Trudno chyba o dwie bardziej kontrastowe postacie, niż Stefania - Barszczewskiej i Feldman w wykonaniu Dziewońskiego. Ma wprawdzie ten kontrast swoje uzasadnienie i wymowę, lecz nie sposób oprzeć się wrażeniu, że zbyt moc­ną kreską narysowała Barszczewska swą bohaterkę. Ta trzęsąca się, miotająca na wózku Stefania, wykrzykująca swą tragedię, wyda­je się chwilami farsowa i nieautentyczna, nieprzeko­nująca, pomimo widocznych wysiłków. Traci na tym, niestety, spektakl, który objechał już kawałek Polski, dając naszej widowni jedną z nielicznych, niestety, okazji obcowania ze współ­czesną świafową dramatur­gią.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji