Artykuły

Michał Żebrowski: Każdy ma swojego Falkowicza

- To dla nas wielki moment. Sam Mistrz Wojciech Młynarski, którego zasługi dla polskiej kultury trudno przecenić, wybrał scenę naszego teatru. Uznał ją za miejsce godne zaprezentowania "autoportretu śpiewanego na aktorów i orkiestrę" - mówi Michał Żebrowski przed premierą "Młynarski obowiązkowo!" w Teatrze 6. Piętro w Warszawie.

Kulturalny z pasją. Za czasów Skrzetuskiego kochało się w nim pół Polski. On - uwielbia góry i swój Teatr 6.piętro. Dla naszych Czytelników to przede wszystkim Falkowicz - wredny, a przecież dający się lubić medyk z "Na dobre i na złe", za którą to rolę otrzymał Telekamerę Tele Tygodnia. Serial "Na dobre i na złe" nie przestaje nas fascynować. Tymczasem życie Falkowicza przez chwilę wisiało na włosku.

Powinniśmy się bać?

- Profesor jest chyba niezatapialny. Wyciąga z rękawa kolejne asy, aczkolwiek coraz mu trudniej, bo już bardzo dużo w szpitalu w Leśnej Górze przeszedł - nawet postrzał. Jako że dostał nową nerkę, przed nim zapewne nowe wyzwania.

Wydaje się być człowiekiem szalenie poważnym, gburem, który nie lubi się uśmiechać.

- Ależ on się uśmiecha bardzo chętnie. Sęk w tym, że robi to wyłącznie wtedy, gdy może komuś udowodnić, że jest od niego lepszy. Gram tą rolę pod hasłem: "Każdy ma swojego Falkowicza", postaci jednak nie oceniam. Zależy mi na tym, by po prostu była ciekawa.

Trafi? Pan już na... swojego Falkowicza?

- Mam nadzieję, że on dopiero przede mną (śmiech).

Po odebraniu Telekamery za tą rolę dziękował Pan całej ekipie - ludziom często niewidocznym, bez których "Na dobre i na złe" nie miałoby szans przez tyle lat być ulubionym serialem Polaków.

- Na planie naprawdę ciężko pracują. Jestem też pełen podziwu dla kolegów z ekipy, którzy pracują... jeszcze ciężej. Bo to oni sprawiają, że po 15 latach serial ma nadal pierwsze miejsce w sercach Polaków.

Skoro już o naszych sercach mowa... Wielu z nas kocha Młynarskiego. Tymczasem 7 marca w Teatrze 6.piętro niezwykła premiera - "Młynarski obowiązkowo!". Tytuł brzmi nie tyle jak zachęta, co wręcz... jak rozkaz.

- To dla nas wielki moment. Sam Mistrz Wojciech Młynarski, którego zasługi dla polskiej kultury trudno przecenić, wybrał scenę naszego teatru. Uznał ją za miejsce godne zaprezentowania "autoportretu śpiewanego na aktorów i orkiestrę". Wskazał młodych, zdolnych, bajecznie śpiewających aktorów oraz reżysera Jacka Bończyka, który okrasił to przedstawienie udziałem gości specjalnych związanych z twórczością Mistrza: Stanisławy Celińskiej, Hanny Śleszyńskiej, Piotra Fronczewskiego, Krzysztofa Kowalewskiego, Janusza Gajosa, Piotra Machalicy, Mariana Opani i Krzysztofa Tyńca. Wiktor Zborowski podjął się roli narratora tego śpiewanego i pisanego wierszem spektaklu. Odbycie podróży po Polsce widzianej oczami i zilustrowanej najsłynniejszymi piosenkami Wojciecha Młynarskiego jest w naszym odczuciu obowiązkiem każdego inteligenta. Stąd właśnie zawołanie w tytule.

A Panu zdarzało się myśleć Młynarskim?

- Nie dość, że myślałem frazami z Młynarskiego, to wychowałem się na przedstawieniach reżyserowanych przez pana Wojciecha w Teatrze Ateneum, który za dyrekcji Janusza Warmińskiego był mekką interesujących się teatrem warszawian.

Jako dyrektor kończącego pięć lat "szóstego piętra", nie stroni Pan od interakcji z widzami na Facebooku. Pamiętam post na walentynki, z pytaniem o ulubioną piosenkę o miłości Młynarskiego. Pan taką ma?

- "Przedostatni walc", oczywiście... Wiele lat temu doświadczyłem artystycznego zachwytu, kiedy nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że czas stanął w miejscu. Ze zatracam się całkowicie w podziwie dla wykonania. Takim momentem było właśnie spotkanie z Wojciechem Młynarskim, który uświetnił jedną piosenkę recital Hanny Banaszak

Odbywała się próba o drugiej w nocy. Pan Wojciech przyjechał, wszedł na scenę i rozpoczynając piosenkę, w ciągu sekundy "odmłodniał" na moich oczach o parędziesiąt lat. Stał się dosłownie dwudziestoletnim, zakochanym mężczyzną, który śpiewał w taki sposób, że Frank Sinatra mógłby się od niego uczyć. Wraz z ostatnim akordem piosenki stał się na powrót człowiekiem zasłużonego wieku i zszedł z godnością ze sceny. Było to dla mnie doświadczenie o niepowtarzalnej mocy.. Gdy więc dowiedziałem się, że pan Wojciech u nas będzie realizował spektakl, byłem wzruszony. Teraz najwspanialsze utwory tego Artysty, wryte w pamięci dorosłej widowni, zostaną na świeżo przywołane.

Urodził się Pan w Warszawie, mieście, w którym na horyzoncie majaczył Pałac Kultury. Wyobrażał Pan sobie jako dziecko, że w odległej przyszłości stanie się on Pana drugim domem?

- Faktycznie, PKiN to integralna część naszego miasta. Podobnie jak większość warszawian, przez całe lata omijaliśmy jednak ten budynek, mając w pamięci fakt, że jest to miejsce, na którym ciąży bolesne dziedzictwo. Skłamałbym, gdybym powiedział, że marzyłem o tym, by właśnie tam chodzić do pracy. Choć nie ukrywam, działały w PKiN atrakcyjne dla mnie już w dzieciństwie Teatry: Studio, Dramatyczny, sam zaś budynek był azymutem, który widzieliśmy na horyzoncie, gdy dojeżdżało się z wakacji do miasta. Sytuacja na szczęście się zmieniła, dzisiaj teatr, a wraz z nim pałac, stał się moim miejscem pracy. Miejscem, które służy setkom tysięcy widzów, przychodzącym tu po to, by na chwilę zapomnieć, jak ciężkie jest życie.

Pamięta Pan, kiedy pojawiło się marzenie, by zostać aktorem?

- Mając kilkanaście lat poszedłem na spektakl, w którym występowała moja późniejsza pani profesor Anna Seniuk z nieżyjącym już Andrzejem Łapickim. Poczułem wtedy wyraźnie: "To jest, co mógłbym sam kiedyś robić". Nie był to jednak ścisły początek. Wcześniej, jako dwunastolatek, grałem Robin Hooda. Nigdy nie zapomnę, jak dostałem od Małego Johna pałką w głowę i jak... zemdlałem na scenie. Natomiast start w zawód zawdzięczam Janowi Englertowi, który obsadził mnie w realizowanym dla Teatru Telewizji "Kordianie".

A teraz?

- Kończę zdjęcia na planie "Wszystko albo nic" w reż. Marty Ferencovej. Jest to pierwsza od lat podjęta przez Słowaków próba nakręcenia porządnego filmu komercyjnego - z bardzo dobrym scenariuszem, na motywach bestselleru Evy Urbanikovej. Sam zaś film to historia miłosna, koncentrująca się wokół perypetii kilkorga przyjaciół, coś, co nazwałbym słowackim "Notting Hill". Zdjęcia powstają i w Rzymie, i w Austrii, i pod Tatrami, mam więc niedaleko do domu. Spotkałem tam grupę niezwykle zdeterminowanych profesjonalistów.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji