Artykuły

Witkacy w beczce

"Gyubal Wahazar" wg Witkacego w reż. Pawła Świątka w Starym Teatrze w Krakowie. Pisze Joanna Targoń w Gazecie Wyborczej - Kraków.

Beczka jest duża, półprzezroczysta, przypomina ozdobną szklankę. W beczce siedzi Gyubal Wahazar; wyłazi z niej od czasu do czasu, by podskoczyć, pokrzyczeć, porządzić. I z powrotem do beczki.

Czasami beczka poturla się po scenie. Jest częścią starannie obmyślanej i wykonanej szklano-metalowo-futurystycznej scenografii, przypominającej scenerię filmów science fiction z lat 60. Pasujące do scenografii "kosmiczne" dźwięki dobywa ze stojącego z boku sceny tereminu doktor Rypmann (Krzysztof Zawadzki). Ale dlaczego reżyser uznał, że taka sceneria będzie odpowiednia dla tego dramatu Witkacego? Zwłaszcza że w czasie spektaklu nijak się ta decyzja nie wyjaśnia, dekoracja stoi sobie, błyszcząc, rozświetlając się na zielono, niebiesko czy fioletowo, czasami coś się opuszcza z góry, czasami coś przesuwa na dole.

W takiej sztywnej (bo nic poza wyborem estetyki niekomunikującej) scenografii rozgrywa się bajka o dyktatorze w beczce, czyli Gyubalu Wahazarze (Marcin Czarnik), podskakującym i pokrzykującym półnagim wulkanie energii, sprawującym władzę nad niezbyt licznym społeczeństwem. Świątek zredukował do kilku osób dość liczną u Witkacego obsadę; w oryginale od Wahazara zależy los ludzkości, u Świątka - kilku osób, co sprowadza konflikt do wymiaru towarzyskiego. Może taka redukcja miałaby sens (Wahazar i jego laboratorium), gdyby nie kwestia podstawowa: nieumiejętność mówienia tekstem Witkacego. Nie spodziewałam się, że usłyszę jeszcze charakterystyczną manierę radzenia sobie z Witkacym - skoro pisał trudno i dziwacznie, mówmy to z dystansem, może coś z tego wyniknie. Otóż nic z tego nie wynika poza zmęczeniem widza, a także upewnieniem go, że w gruncie rzeczy niewiele w tym gadaniu ciekawego, może poza paroma dowcipami. Świątek, reżyser młody, nie mógł oglądać nieudanych wystawień Witkacego, pleniących się lata temu dość licznie, ale pewne aktorskie maniery mają wieczny żywot. Ale może tak miało być, może ten irytujący dystansik w głosie, łączący się z zamiłowaniem do dziwnych póz cielesnych podobał się reżyserowi, który w przedpremierowych wypowiedziach deklarował, że nie chce Witkacego pomnikowego, wymądrzającego się znawcy metafizyki, ale Witkacego - szekspirowskiego błazna. No i się to w pewnym sensie udało: nikt się nie wymądrza, wszelkie przejawy myśli zostały skrzętnie ukryte, tyle że błazeństwo prezentowane na scenie jest średnio atrakcyjne.

Skoro reżyser skasował tekst, a także, co za tym idzie, relacje międzyludzkie (bo nikt tu z nikim nie dialoguje, poprzestając na prezentacji siebie), co pozostało? O czym jest ten spektakl? Wydaje się, że tylko o tym, jak zrobić "Gyubala Wahazara", żeby było atrakcyjnie, żeby pokazać, jaki to jest dziwny i dodać własne dziwności, odległe skojarzenia - tak jak Kobietona (Paulina Puślednik) tańczącego taniec Wybranej ze "Święta wiosny" czy recytującego w finale modlitwę po hebrajsku płynnie przechodzącą w japońską piosenkę o księżniczce Mononoke.

Tematy, jakie przy pewnym wysiłku da się wygrzebać spod nadmiaru pomysłów, są, owszem, ciekawe - rozmaite próby uszczęśliwienia ludzkości przemocą, czy to przez hodowanie indywidualności, czy zmianę płci, czy też wiarę w absolutną wiedzę. Ale z dysput prowadzonych przez Wahazara i jego oponenta ojca Unguentego (Adam Nawojczyk) zapamiętuje się zamiast słów czerwoną gębę pierwszego i sterczące siwe brwi drugiego. Przy czym ani jeden, ani drugi nie wydaje się szczególnie zainteresowany własnymi poglądami, a ewentualne wprowadzenie ich w życie nic w świecie nie zmieni, bo na scenie nie ma żadnego świata, zaledwie kilkoro dziwacznie ukostiumowanych aktorów.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji