Z TEATRU "MEDEA" Eurypidesa
RZADKO udaje się w tych krótkich sprawozdaniach z teatru znaleźć trochę miejsca dla wykonawców. W wypadku warszawskiego przedstawienia "Medei" trzeba jednak napisać przede wszystkim właśnie o nich. A ścisłej: o niej, o Medei, o Halinie Mikołajskiej. Zafascynowała Warszawę przed laty w "Dobrym człowieku z Seczuanu". Potem często oglądaliśmy ją na scenie w tytułowych rolach, trudno jednak było opędzić się od reminiscencji z tamtego spektaklu, z krzywdą zresztą dla artystki. Cokolwiek by się jednak napisało o tych wszystkich postaciach po "Dobrym człowieku" - trzeba przyznać, że nawet jeśli były porażki, to porażki ambitne. Szła od roli do roli, budząc gorące dyskusje, sprzeciwy, zastrzeżenia, ale i szacunek dla swego trudu, dla ambitnych wysiłków. Czekaliśmy ciągle na tę znowu wielką rolę, w której znalazłyby podsumowanie wszystkie doświadczenia, wysiłki, osiągnięcia i porażki.
I wreszcie mamy ją: Medea. Tragedia wielkiej ludzkiej namiętności, o najwyższej temperaturze, która zaślepia, przepala wszystko i spopiela. Znamy i dziś takie namiętności - nie, znamy tylko ich zatrważające efekty i epilogi, odnotowywane w prasie w lapidarnie ujętej kronice kryminalnej. Sprawy są pozornie jasne: zbrodnia i jego ofiara, potępienie i kara oraz współczucie, o niejednej czytaliśmy dzieciobójczyni. I w prasie i w książkach. Budziły odrazę, protest, potępienie.
A Medea? A Medea Mikołajskiej? Tam już nie ma miejsca ani na odrazę ani na protest ani na potępienie ani na współczucie. Granica została przekroczona, nasze kryteria osądu stają się nieprzydatne. "Potwór z Kolchidy"? "Demon zemsty"? "Tragedia dzieciobójczyni"? Tytuły dla "Kulis". Puste, płaskie. Mikołajska wie, że Medea nie mieści się w tych kategoriach. Rzadko sięga po ostrzejsze środki wyrazu, po krzyk, po dramatyczny gest, gra tylko wewnętrznym napięciem i rozluźnieniem, trzyma postać silnie w karbach, eliminuje wszelkie wypracowane przez lata łatwe efekty,i osiągając wynik godny uznania i szacunku. Myślę, te Eurypides też uchyliłby czoła przed taką Medeą. A może sam przeraziłby się dziełem własnym? Tą nieludzką męką swej Medei, tym rozszalałym pożarem zbrodniczej namiętności? Patrzcie, co jest w człowieku, czym może być człowiek,wydany na łup swych namiętności - woła, nie, nie woła, bo tego nie można wyrazić krzykiem, tylko tym zduszonym szeptem, który już tylko pozostał Medei wtedy, kiedy się dokonało. Medei Mikołajskiej.
Przedstawienie formalnie jest skromną imprezą: warsztat reżyserski Jerzego Markuszewskiego (tego od STS i Siemiona). Na małej scenie w Sali Prób Teatru Dramatycznego. Nie wiem w jakim stopniu Medea Mikołajskiej jest zasługą Markuszewskiego, ale na karb jego musi pójść kształt przedstawienia, jego klimat, jego pełna surowej powagi czystość tylko taka konstrukcja (wsparta scenografią A. Sadowskiego) mogła udźwignąć dramat Medei-Mikołajskiej. A jest jeszcze w tym udział Stanisława Dygata, który opracował tekst "Medei" tak, iż zapominamy niekiedy, że oglądamy antyczną tragedię. I jest jeszcze Wojciech Siemion, który partie chóru recytuje (po grecku) tak chyba, jak aktor grecki. I tu chciałbym zakończyć, bo mówić o pozostałych wykonawcach w kontekście kreacji Mikołajskiej byłoby dla nich krzywdzące.
Idźcie na "Medeę". Na Mikołajską.