Artykuły

Smutek opowiadaczy

"Kraina kłamczuchów" w reż. Macieja Wojtyszki w Teatrze im. Słowackiego w Krakowie. Pisze Paweł Głowacki w Dzienniku Polskim.

Gdy w średniowiecznej Padwie wzrasta liczba czarnych szczurów, Giovanni (Krzysztof Piątkowski) - syn Petrarki (Mariusz Wojciechowski) i jego gosposi, w sztuce Macieja Wojtyszki "Kraina kłamczuchów" zwanej Oną (Joanna Mastalerz) - ciska w bezradną ciszę świata frazą, która będzie zapisana dopiero za sześć wieków. Coraz więcej szczurów czarnych, coraz realniejsze widmo czarnej zarazy, coraz częściej świat znajduje czarne bąble pod pachami swymi - i wtedy bosy smyk, potomek twórcy "Sonetów do Laury", syn demiurga słów, krzyczy: "O czym nie można mówić, o tym trzeba milczeć."

Nie wie, co krzyczy. Jest bezradny. Nikt nie pojmuje, co tak naprawdę smyk wrzeszczy. Słowa mijają świat. Są przedwczesne? Nie rozstrzygajmy tego. W opowieści Wojtyszki bosy młodzian rzęzi słowa, które za sześć stuleci Ludwig Wittgenstein zapisze w rodzimym języku jako siódmą, finalną tezę "Traktatu logiczno-filozoficznego" - zakończenie księgi, która pomiędzy język a świat na zawsze wciśnie niepewność. Co język może? Czego nie może? W którym miejscu i dlaczego językowi wobec świata - opadają ręce?

Napisany przez Wojtyszkę smyk w napisanym przez Wojtyszkę momencie XIV wieku krzyczy: "O czym nie można mówić, o tym trzeba milczeć", a w wieku XX Wittgenstein notuje: "Wovon man nicht sprechen kaun, darüber muss man schweigen". Małe przerażenie malca wieku XIV, które wybrzmiewa w wieku XX? Czyżby więc tak było, że każdy kolejny dzień świata w czasie dowolnym pełen jest przyszłych, jeszcze uśpionych opowieści, dalekich historii, które pokornie czekają na opowiedzenie, na opowiadacza, który znajdzie dobre słowa?

Chwalić Boga, mało jest w "Krainie kłamczuchów" - tak w sztuce samej, jak i w wyreżyserowanym przez autora przedstawieniu - rzeczy pewnych, kwadratowych, publicystycznych, gazetowych, społecznie pilnych. Wojtyszko śni swój sen niepewny na kanwie dwóch bardzo starych dni. Oto wielki opowiadacz ludzkości, Boccaccio (Marcin Kuźmiński), odwiedza w Padwie mistrza swego, opowiadacza nad opowiadacze, opowiadacza boskiego, samego Petrarkę. Odwiedza, by nakłonić boga do wyjazdu, do powrotu do Florencji. Przepowiednie tyczące jutra Padwy pełne są bowiem czerni. Odwiedza więc, by ocalić. Pięknie! Ale jak ocalić boga, skoro boga nie da się ocalić?

Ona - wiecznie niepewna Laury, jej przeszłości, śmierci, potęgi i miejsca w skroniach Petrarki, którego tak ostatecznie kocha - mówi naraz słowa potworne, bo nieusuwalne. Ja bym go opuściła, ale jego nie da się opuścić, bo nawet gdy jest z kimś, i tak jest samotny...

Tak, jego nie da się ocalić, bo on, który zapisał potęgę miłości całą, czyli ogrom, ma cierpką pewność, że w istocie zapisał ogromne NIC. Widzi, czuje jady dnia codziennego, te jady, które umykają sonetom. Czuje potęgę demonów powszednich, których nie uwieczni jego wiekopomna sztuka genialnie wierszowanego kłamstwa, sztuka uwieczniania prawd zupełnie innych. Wojciechowski gra bezradność boga słów. Kuźmiński gra bezradność wielbiciela, który chce ocalić boga, chce, choć wie, że boga nie da się ocalić.

Ona też jest bezradna. Jak sprawdzić serce boga? Jak zeń wyczytać prawdę, skoro to serce stworzone jest do lirycznego kłamstwa, a na dokładkę - jest się kobietą prawie analfabetyczną? Ona każe bosemu Giovanniemu sonety boga wykradać i je sobie czytać. I słucha. I dalej nic nie wie. I dalej jest bezradna. Jak wszyscy tutaj. Jak Pancaldo (Tadeusz Międzik), zawodowy kopista i ten, który chce czerń codzienności zapaćkać grzechotem maniakalnej gry w kości. I jak Eletta (Urszula Popiel) - babina, co przed czernią umyka pod skrzydła tanich mądrości ludowych. Cóż, Eletto - nie da się...

Dwa stare, przez Wojtyszkę opowiedziane dni z życia dwóch niepowtarzalnych opowiadaczy, niepodrabialnych kłamców ludzkości, to portret bezradności opowieści. Rzecz o ludziach, których boli fakt, iż nie wszystko da się odśpiewać - DZIŚ. Może więc jutro... Słyszycie policzki, które słowa: "może" i "jutro", na odlew wymierzają Petrarce i Boccacciu?

Zanim czarna śmierć na dobre zagości w domu boga sonetu, zanim Ona odkryje pod swymi pachami czarne bąble, bóg i wielbiciel boga zapytają bosego syna boga, o czym by też opowiedział, gdyby mógł opowiadać. Powie, że o człowieku, co się obudził i spostrzegł, że zmienił się w robaka. Albo o dwóch, co czekają i się nie doczekają. Albo o mieście gnijącym pod muśnięciem czarnej śmierci. Wreszcie o skazanym za nie wiadomo co, przez nie wiadomo kogo, lecz wiadomo, na co. Na dokładkę bosy jasnowidz, co przepowiedział Kafkę, Becketta, Camusa i raz jeszcze Kafkę, ciśnie w wielkich opowiadaczy frazą księcia Hamleta, frazę o lęku, który czyni nas tchórzami...

Nie muszę opisywać szarości twarzy Petrarki i Boccaccia, gdy słuchają streszczeń "Przemiany", "Czekając na Godota", "Dżumy" i "Procesu". Nie będę też dumał, po co Wojtyszce - w końcu też opowiadaczowi - widok tej szarości był potrzebny. Niech wystarczy, że jest. Wieczorami na Scenie Miniatura można, trzeba tę szarość zobaczyć. Nawet kuriozalne dekoracje nie są w stanie jej zgnieść. Ona jest. Tak. Szarość twarzy tych, którzy pojęli, że świat to pląs demonów, wobec których brakuje nam słów. W finale, gdy gnicie dni tkniętych czarną zarazą staje się realnością, kłamczuchy Wojtyszki siadają na zydlach i wpuszczają w powietrze chrobot drewnianych grzechotek. Tylko na tyle ich stać dziś. Kafka, Beckett i Camus przyjdą dopiero jutro.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji