Artykuły

Na własnych prawach

- Największa zmiana, jaka się ostatnio wydarzyła w moim życiu, to etat w Nowym Teatrze. Jestem tym bardzo podekscytowany, bo to oznacza, że z jednego ciekawego spektaklu przechodzę w kolejny. Tam nie ma innych - mówi BARTOSZ GELNER, aktor Nowego Teatru w Warszawie.

Piękny. Ale tym nie gra. Chodzi swoimi drogami. Jeszcze w szkole teatralnej wystąpił w "Sali samobójców", a pierwszy angaż dostał w jednym z najlepszych polskich teatrów. Bartosz Gelner nie walczy. Ale kiedy coś sobie wymyśli, idzie po to. Jego nazwisko łączy się z najgłośniejszymi wydarzeniami. Film, który przez kilka miesięcy szedł przebojem przez festiwale całego świata? "Płynące wieżowce", główna rola: Bartosz Gelner. Nowy nabytek w zespole Nowego Teatru, w którym grają najlepsi polscy aktorzy? Bartosz Gelner. Za zeszły sezon dostał nagrodę za najlepszy debiut teatralny (rola w "Kabarecie warszawskim" Krzysztofa Warlikowskiego) i już przygotowuje się do kolejnych spektakli. Głośnych.

Najlepsze jest jednak to, że nic tu nie jest takie oczywiste. Gelner nie planował przez pół dzieciństwa, że zostanie aktorem, po prostu poszedł do szkoły teatralnej. Nie jest gwiazdą, bo właśnie gra u najlepszych, jest aktorem w zupełnie nowym rozumieniu. Jest częścią teatru, zespołu. Wszystko, co go spotyka, przyjmuje z pokorą, ale bez lęku. Nie ma w nim fałszywej skromności, udawania, że coś mu się nie należy. Jest introwertykiem, ale lubi ludzi, jest ich ciekawy i potrafi budować z nimi relacje. Jest szczerym, bardzo dobrze wychowanym młodym mężczyzną. Kiedy rozmawiamy o rzeczach ważnych, w oczach czai mu się chochlik, widać, że jest gotowość, żeby w sekundę przekłuć balonik, gdyby rozmowa okazała się zbyt napuszona. I tak, Bartosz Gelner jest chyba najprzystojniejszym aktorem młodego pokolenia, a konkurencję ma silną. I nie za bardzo lubi o tym mówić. Ale oczywiście go o to spytam.

ANNA LUBOŃ: Trudno się z Tobą spotkać. Jesteś w przełomowym momencie kariery?

BARTOSZ GELNER: Zacząłem próby do nowego spektaklu, "Wyczerpanych", w planach jest już kolejny. Ale ja tego nie nazywam karierą, to raczej naturalny rozwój. Największa zmiana, jaka się ostatnio wydarzyła w moim życiu, to etat w Nowym Teatrze. Jestem tym bardzo podekscytowany, bo to oznacza, że z jednego ciekawego spektaklu przechodzę w kolejny. Tam nie ma innych.

Krzysztof Warlikowski najpierw zaprosił Cię do udziału w "Kabarecie warszawskim" [na zdjęciu]. Niezły start. Jak tam trafiłeś?

- Magdalena Cielecka zobaczyła mnie w kompletnie surowej wersji filmu "Płynące wieżowce", jeszcze zanim film trafił do kin. I powiedziała o mnie Krzysztofowi. To mnie zbudowało, że właśnie ona mnie dostrzegła. Wszedłem tam już w gotowy spektakl, nie uczestniczyłem w próbach od początku. Pamiętam, jak stanąłem pierwszy raz w tej scenografii, którą przedtem oglądałem z drugiej strony jako widz. Pomyślałem: "To się dzieje naprawdę".

To było dla Ciebie wyróżnienie, prestiż czy spełnienie marzeń?

- Spełnienie marzenia. Pierwszy raz widziałem spektakle Nowego Teatru: "(A)Pollonię" i "Anioły w Ameryce", kiedy byłem studentem krakowskiej szkoły teatralnej. Czułem, że to jest coś wielkiego, ale też że to mi bardzo pasuje, że to jest właśnie taki teatr, w jakim chciałbym grać. A kiedy widzę coś, co chciałbym mieć, robię wszystko, żeby to osiągnąć. Myślę, że właśnie w taki sposób tworzą się szansę. Kiedy zadzwoniono do mnie z Nowego Teatru z propozycją, akurat jechałem do Łodzi na próby do spektaklu "Samuel Zborowski". Zawróciłem do Warszawy.

Grałeś w "Kabarecie" luksusowego geja do wynajęcia. Po "Sali samobójców", gdzie całowałeś się z Jakubem Gierszałem. I po "Płynących wieżowcach", wspaniałej opowieści o miłości dwóch chłopaków. Ile już razy grałeś geja?

- Tylko dwa. W "Sali samobójców" mój bohater wcale nie był gejem, całowanie się z kolegą było prowokacją. Więc zostają "Płynące wieżowce" i "Kabaret warszawski". Pewnie mocno bym się teraz zastanowił nad zagraniem kolejnej roli geja w kinie. Ale z cennych projektów teatralnych nie chcę rezygnować tylko dlatego, że mógłbym zostać zaszufladkowany. Właśnie przygotowujemy nowy spektakl Krzysztofa Warlikowskiego, z tekstami Marcela Prousta, gdzie snuję się po salonach Paryża. A w Prouście zdarzyć może się wszystko...

Twoje dzieciństwo to lata 90., do których teraz wraca się w nawiązaniach, estetyce, inspiracjach w sztuce i modzie. Co najbardziej Ci się wtedy podobało?

- Pewex w Mikołowie z całą ścianą matchboksów. Wyprawy do kina Kosmos na filmy typu "Quo vadis". Park chorzowski, w którym były wesołe miasteczko i go-karty. Skate part i deskorolki - złamałem rękę, kiedy chciałem zaimponować tacie, jak dużo się nauczyłem. Katowicki Spodek i koncerty tam - ojciec zabrał mnie na Yesów i Stonesów na stadionie chorzowskim, jak byłem jeszcze bardzo mały. Przysypiałem na barierce.

Jesteś Ślązakiem?

- Jestem. U mnie w domu nie mówiło się po śląsku, choć tata potrafi godoć. Ślązacy mają niesamowitą otwartość. Teraz z Agnieszką (Agnieszką Żulewską, aktorką, dziewczyną Bartosza - przyp. red.) uwielbiamy oglądać "Kuchenne rewolucje" Magdy Gessler. Autentycznie mnie cieszy, kiedy komuś uda się taka rewolucja. Tam jest ten rodzaj determinacji i energii, jaką mają kobiety ze śląska, które muszą wszystko ogarniać, kiedy mąż jest na szychcie. Podoba mi się świętowanie Barbórki, w tym też jest autentyzm. A teraz, rozmawiając z tobą o śląskości, przypominam sobie, że jadąc pociągiem z Krakowa do Katowic, zawsze mijałem dumny napis: "Strażnicy czarnego złota".

Miałeś w rodzinie górników?

- Mój dziadek jest emerytowanym górnikiem. Ma na imię Erwin, to typowe śląskie imię. Jak jeszcze pracował, byli z kolegami perfekcyjnie zorganizowani, nie tylko w kopalni. Każdy z nich specjalizował się pod ziemią w czym innym, na powierzchni wyniesionymi narzędziami naprawiali urządzenia, mieli swoje warsztaty, zorganizowani jak powstańcy. Dziadek Erwin do dziś bez przerwy coś robi, pogwizdując pod nosem. Babcia spędza czas z koleżankami, żonami górników. To są więzi społeczne na zawsze.

I znowu wrócę do tematu Twoich ról, ale zachwyca mnie to połączenie, że chłopak ze Śląska gra superseksownego geja w głośnym filmie i w legendarnym teatrze. Jak na to reaguje Twoja tradycyjna rodzina?

- Mnie się to bardzo podoba, że wpuszczam moim tradycyjnym babciom i dziadkom nowy nurt. Babcia się ogromnie cieszy, że gram w "Barwach szczęścia", to ona jest targetem tego serialu. Z koleżankami z Mikołowa chodzą do kina, oczywiście na Wałęsę czy ostatnio Religę, bo Śląsk. I pewnie nie poszłyby na "Płynące wieżowce", ale że wnuczek gra, to trzeba. Cieszy mnie, że dzięki temu zobaczyły też taki świat, takie relacje. Owszem, babcia miała uwagi, że palę papierosy czy przeklinam, główny temat pominęła. Ale już to, że zobaczyła ten film, przełamało tabu. Z kolei rodzice przyjeżdżają na moje spektakle do Warszawy, ja ich częściej zabieram do teatru niż oni mnie w dzieciństwie. Tak się dobrze odwróciło.

Tą niezwykłą urodę dziedziczysz po mamie czy po ojcu?

- Koleżanki w szkole podkochiwały się w moim tacie. Ale czy to jest ważne? Ja nie czuję się wcale piękniejszy od ludzi, którzy mnie otaczają. Ostaszewska, Popławska, Stuhr, Cielecka, Poniedziałek, widziałaś, jacy oni są piękni? Grałem w spektaklu "Katastronauci", który reżyserowała Iga Gańczarczyk, właśnie piękna kobieta. I zawsze mówiliśmy z chłopakami, że najbardziej chcielibyśmy się umówić na randkę z jej mózgiem.

Studiowałeś w Krakowie, chłonąłeś tam najmocniejsze odkrycia. Ale równie dobrze odnajdujesz się w Warszawie. To nie są zupełnie inne środowiska?

- Kraków był do studiowania boski, nie zamieniłbym tego czasu ani tych doświadczeń na nic innego. Przede wszystkim to było moje pierwsze samodzielne życie, niezależne od domu rodzinnego w Katowicach. Kino Pod Baranami, kino Ars, gdzie można było na sali palić papierosy, filmy, które dopiero uczyłem się oglądać. Bunkier Sztuki, Muzeum Narodowe, Mocak. Odkrywałem inny rodzaj spędzania czasu, swój. Spacery i krakowskie knajpy. Ale po szkole chciałem już z Krakowa uciekać. Przyjeżdżałem do Warszawy na Miodową, do kolegów z Akademii Teatralnej. Do nich zawsze jechało się metrem. Oni do mnie w Krakowie szli piechotą.

I bez problemu zmieniłeś tempo?

- Śmieją się, że zawsze dostosowuję rower do miasta, w którym mieszkam. Ale to prawda. W Krakowie miałem holenderkę. Jeździłem wolno po ulicach, w pozycji wyprostowanej. W Katowicach rowerem mogłem jeździć tylko w kółko po podwórku. Na Warszawę kupiłem inny, o węższych oponach, szybszy. Śmigam nim wszędzie.

Jak wygląda Twój dzień, kiedy wieczorem grasz spektakl?

- Inaczej. Myślę o nim już od rana. Staram się tak oszczędzać siły, żeby w godzinie spektaklu być w najlepszej formie. Nie będę też chodził cały dzień po mieście. Zdarza się, że mam zdjęcia czy próbę, ale wtedy one wyglądają trochę inaczej, niż kiedy nie mam spektaklu. I potrzebuję kilku godzin ciszy. Ale jak gramy na wyjeździe, jest inaczej, jesteśmy tylko w tym.

Trochę jak życie sportowca?

- Tak. Treningi, odpowiednio dawkowana zabawa. Przy każdym spektaklu mam też swoje rytuały. Maluję się, zostawiam sobie pół godziny na kawę i ostatniego papierosa, kilkanaście minut przed wejściem na scenę siadam już blisko i słucham tego, co się dzieje.

Przygotowując się do naszej rozmowy, zauważyłam, że masz dużą wiedzę na temat kultury, ludzi, wydarzeń. Skąd ta wiedza i jej potrzeba?

- Na początku od rodziców: mama jest lekarzom, ojciec inżynierem. Zastanawiałem się dziś przed naszym wywiadem, jak ci opowiedzieć, skąd mi się w ogóle wzięła ta szkoła aktorska. Ale nie wiem. Nie umiem namierzyć tego genu. Być może jestem otwarty bardziej na pewne rzeczy. Mocno pamiętam, że ojciec mi pokazał film "Łowca jeleni", polonista "Lawę", a koleżanka z ławki komiks "Maus". Że w szkole aktorskiej oglądałem filmy Lyncha i miałem zajęcia z Adamem Nawojczykiem, aktorem Lupy i Warlikowskiego, i jego światopogląd mi się podobał.

I nigdy nie myślałeś, żeby zostać lekarzem?

- Nie. Medycyna nie ciągnęła mnie na tyle, żeby przezwyciężył trudności z chemią i fizyką.

A pieniądze? Gadżety? Własne mieszkanie w Wilanowie?

- Nie wybierałem studiów pod kątem zarabiania pieniędzy. Jak byłem w podstawówce, mój tata chciał, żebym miał długie włosy, bo wszyscy mieli krótkie. I żebym chodził w rurkach Lee Cooper, więc je miałem. Kupuję to, na co mnie stać, nie próbując wyprzedzić samego siebie i dobrze się z tym czuję. Nie potrzebuję samochodu, mieszkania, a to, co sobie wymyślę, zazwyczaj jest osiągalne. Dla mnie rodzina, bezpieczeństwo, dobre życie nie wiąże się z nowym budownictwem ani Wilanowem. Nie wyznaczyłem sobie planu, że do pewnego wieku powinienem mieć konkretne rzeczy. Cały czas coś osiągam i zmieniają mi się cele, nowe wyzwania, za którymi gonię. Na razie to, co mam, mi wystarcza, wszystko zdobywam we własnym tempie.

Rozmawiałam w ELLE z Dawidem Ogrodnikiem, mówił podobnie. On, Ty, Marcin Kowalczyk, Tomasz Schuchardt, Jakub Gierszał, młodzi, zdolni, po krakowskiej szkole, superskromni, ciężko pracujecie i nie marzycie o luksusach. Jak byś określił swoje pokolenie? Co Was wyróżnia?

- Moim zdaniem to kwestia tych 25 lat wolności. Widzę po swoich dziadkach, swoich rodzicach, jak zmienia się mentalność, czym oni się martwią. Pytają mnie, czy przymierzam się do kupienia mieszkania, mówię im, że nie, bo przeraża mnie perspektywa spłacania czegoś przez 30 lat. Moje pokolenie? Jesteśmy totalnie zeuropeizowani. Nie mam kompleksów, kiedy gdzieś wyjeżdżam. Kiedy jedziemy ze spektaklem do Paryża czy Monachium, nie odstajemy od ludzi, którzy chodzą po tych wielkomiejskich ulicach. Nie czujemy tych różnic. Mam 27 lat i jadę do Toskanii na wakacje, owszem, za czasów moich rodziców to było nie do pomyślenia. Ale ja ogarniam ten wyjazd tak, żeby móc sobie na to pozwolić. Kąpiąc się tam w morzu, pomyślałem pewnego dnia, że chciałbym, żeby to tak wyglądało, jak jest właśnie teraz. Nie muszę jeździć regularnie na urlop z roku na rok coraz droższy.

Podoba mi się, że nie traktujesz świata wrogo. A zdarza się, że coś Cię wyprowadzi z równowagi?

- Bywa, że jak mi się worek ze śmieciami przedziurawi, wtedy z miejsca wybucham. Ale najczęściej jest tak, że długo we mnie narasta fala gniewu. Chociaż nie lubię tego.

A jesteś nieustępliwy czy potrafisz odpuścić?

- Kiedy mi na czymś zależy, nie odpuszczam. Zawsze szukam wtedy innego sposobu, próbuję obejść trudności. Oczywiście mówimy o rzeczach realnych, nie będę się przecież ścigał z Michaelem Phelpsem w basenie. Prędzej wyjdę z wody, obiegnę basen wokoło i wskoczę z drugiej strony, wołając "wygrałem!". Mówiąc serio: potrzebuję bardzo silnego imperatywu, żeby się za coś wziąć. Więc jak już to mam, nie odpuszczam.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji