Z ducha jakiego teatru?
Z radością witam każdą próbę tchnięcia w teatr dramatyczny świeżości nowej muzyki. Problem wtórności i marginalności jej roli w teatrze dramatycznym w Polsce ma naturę podobną do kwestii braku reżyserii w operze. O ile jednak Teatr Wielki - Opera Narodowa od pewnego czasu zaprasza ambitnych i poszukujących reżyserów do współpracy z kompozytorami (jeśli żyją) i dyrygentami, o tyle ostatni znany mi przykład współtwórczej roli muzyki w teatrze dramatycznym dotyczył duetu Warlikowski - Mykietyn.
Coś chyba jest na rzeczy. Po udanym debiucie Mai Kleczewskiej w ramach cyklu "Terytoria" TW-ON, kiedy to fenomenalnie połączyła w dyptyk dwa całkowicie odrębne utwory sceniczne Aleksandra Nowaka i Agaty Zubel, ceniona reżyserka najwyraźniej poczuła, o co chodzi, i zaprosiła kompozytorkę do dalszej współpracy. Jej owoc (nie pierwszy i nie drugi) oglądaliśmy w kwietniu na deskach Teatru Narodowego.
"Oresteja" premierę miała jednak w eksperymentalnym cyklu "Terytoria". Spektakl reklamowano jako "dramatooperę", stawką była więc nie tylko rola muzyki w teatrze, lecz nowa forma sceniczna jako taka. Jej stworzenie było najwyraźniej ambicją obu artystek. Czymże miałaby być owa "dramatoopera" - nie wiem, w programie nie pojawił się bowiem żaden manifest ani choćby tekst teoretyczny, ujawniający spojrzenie Zubel i Kleczewskiej na istotę gatunku. Eksperyment z "dramatooperą", jak się okazało po premierze 14 kwietnia, był jedynie chwytem medialnym, za którym nie szła żadna głębsza idea i próba przewartościowania obiegowego myślenia o operze czy teatrze. Właściwie zastanawiam się, o czym tu pisać? Jak kania dżdżu łaknę czegoś nowego w teatrze muzycznym, śmiałej próby przedefiniowania tego, co już o nim wiemy. Zmiany tej nie niesie - nazywajmy rzeczy po imieniu - spektakl teatru dramatycznego "Oresteja" Mai Kleczewskiej z muzyką Agaty Zubel. Wróćmy do punktu wyjścia czyli spotkania teatru dramatycznego z muzyką. Agata Zubel zaangażowała spory zespół wykonawców: ponad dwudziestoosobowy chór mieszany i troje perkusistów. Już przy wejściu na widownię uszy publiczności muskały szczelinowe głoski i onomatopeiczne odgłosy wydawane przez chórzystów rozstawionych dookoła audytorium. Wizytówka Zubel tym razem budziła raczej mieszane uczucia. Po tym cokolwiek pretensjonalnym wstępie z bocznych balkonów zagrzmiała perkusja - gwałtowna, surowa, archaizująca, efektowna, choć i mało odrębna stylistycznie. Kolejne minuty należały już niepodzielnie do Kleczewskiej, która uczyniła z "Orestei" dramat rodzinny: odpolityczniła kontekst, przenosząc cały ciężar tragedii na stosunki międzyludzkie.
Taka interpretacja okazała się jednak nieprzekonująca, w dodatku egzystencjalistyczny teatr niemiłosiernie się dłużył. Aktorzy zostali wystylizowani na karykatury bohaterów telenowel. Otwierali przed widzem swoje ciemne wnętrza, które nie były ani trochę wiarygodne. Miotali się w swych wydumanych i nierzeczywistych namiętnościach, rozrzucali wkoło przedmioty, które tylko do tego służyły. W dodatku antyczny tekst Eurypidesa zastąpiono plugawą gadką spod budki z piwem, odbierając tym samym widzowi to, co mogło być dla niego deską ratunku na tym oceanie nonsensów.
W tej mnogości gestów bez pokrycia muzyka znów wylądowała za kulisami, poza akcją. Co prawda ubrane w taftowe suknie chórzystki powróciły na scenę, ale w swych koncertowych kreacjach ni w ząb nie pasowały do spektaklu. Bardzo szybko okazało się, że symbioza muzyki i teatru jest w tym przypadku fikcją. Muzyka z natury jest porządkiem, "Oresteja" zaś robi wrażenie nie najlepiej opanowanej improwizacji. Co jednak sprawia, że tam, gdzie pojawia się muzyka Agaty Zubel, jest jeszcze gorzej?
Być może irytuje idiom sonoryzmu lat sześćdziesiątych, wzięty in crudo - zwłaszcza w partiach chóru na modłę wczesnego Pendereckiego, które powodują, że z Teatru Narodowego przenosimy się do Filharmonii Narodowej. Agata Zubel jest poza tym kompozytorką pełnej krwi, pracuje na abstrakcyjnym materiale dźwiękowym, jej wyobraźnię kształtują barwy i struktury. Dźwięki przez nią napisane nie współtworzą spektaklu, nie budują jego nastroju, bo też muzyka nie ma być jakimś tłem, narkotycznym oparem, ma być zracjonalizowanym procesem, który domaga się konsekwencji i kompozycji również scenicznej. W tym wyjątkowo nieudanym przedsięwzięciu ładny jest właściwie tylko jeden moment: kiedy na scenę wjeżdża platforma z trzema wielkimi zestawami perkusyjnymi. W intensywnie czerwonym świetle muzycy grają frenetyczne trio; wysoko w górze miota się na linie dziewczyna - jak naznaczona fatum, próbuje mu się wyrwać. Przez tę jedną chwilę mamy złudzenie, że to może Heiner Goebbels... Nad metaforycznymi, pięknymi obrazami góruje jednak konwencjonalny teatr ludzkiej psychodramy, schematyczność scen i dialogów. Niemożność wyjścia poza krąg nagich powtórzeń zdawała się fatum samej Kleczewskiej, która na tekście "Orestei" rozegrała tragedię własnej niemocy. I właściwie tylko szkoda Zubel, bo ten świat ohydy i kazirodztwa całkiem do niej nie pasuje.
Nieco ponad dwa lata temu w Teatrze Wielkim - Operze Narodowej wystawiona została "Oresteja" Xenakisa w reżyserii Michała Zadary. Ta muzyka jeszcze nie wybrzmiała do końca, do dziś dyskutuje się o interpretacji reżysera, który stworzył wszak widowisko trzymające w napięciu, a momentami przyprawiające o ciarki. Co podkusiło Zubel, żeby stanąć z Xenakisem do zabójczej dla niej konkurencji? Co właściwie chciano nam powiedzieć, umieszczając "Oresteję" Kleczewskiej i Zubel w cyklu "Terytoria"? "Dramatoopera" ta przecież nie jest z ducha nowej muzyki, lecz co najwyżej kiepskiego teatru.