Oglądając Tragedię o Bogaczu i Łazarzu
Zaczyna się od kurtyny, na której scenograf spektaklu, Marian Kołodziej, wymalował fragment Sądu Ostatecznego Memlinga w obramieniu gdańskich malowideł kościelnych. Kurtyna jest skromną zapowiedzią przedstawienia, które za chwilę porazi widza nieskromnym efektem dekoracji. Jakie "kosmiczne'' treści, zawarte w dziele gdańskiego Anonima, będą się rozgrywały na tle owego ołtarza, którego wspaniała budowla potrafi na dłuższą chwilę przykuć uwagę widza?
Na odpowiedź nie trzeba czekać. Bo oto zjawia się Historyja (Izabela Wilczyńska) w asyście niezwykle dostojnej, bo z Adamem i Ewą, z Kainem, Ablem i Noem, których za moment sprezentuje, i jeszcze z chórem aniołów, który owej prezentacji towarzyszy. W opowieść Historyi o dziejach ludzkiego rodzaju włączono zilustrowaną "biografię" obydwu bohaterów "Tragedii" - Kandyda i Łazarza.
Prolog jest ważny; bo w tej skróconej (w zestawieniu z partią Historyi w gdańskim oryginale) i zilustrowanej kronice świata dokonali adaptatorzy pewnej zasadniczej rewizji. W dziele Anonima losy Bogacza i Łazarza zostały właściwie zdeterminowane przez ich stan majątkowy. Grzechem czy przyczyną grzechów Kandyda (jak się ów bogacz nazywa) jest bogactwo, podobnie jak główną cnotą Łazarza jest jego ubóstwo. Adaptatorzy gdańskiego spektaklu - Tadeusz Minc i Róża Ostrowska - dali obydwu kontrahentom jednakowy start socjalny. Postawili na scenie dwie jednakowe kołyski, nad którymi stoją pochylone dwie pary podobnie ubranych rodziców. Obydwie pary wyglądają jednakowo zamożnie, mówią o "przednich stołkach" swoich przodków, o "powadze u świata", jaką udało im się zdobyć. Obydwie udzielają swoim szybko na oczach widzów dorastającym synom podobnych nauk moralnych i umierają jednocześnie, doprowadziwszy swoje dzieci do młodzieńczego wieku. I wreszcie - obu młodzieńców pilotują od kołyski te same siły zaziemskie - o ich dosyć powszednie dusze wiodą grę aniołowie i diabły.
Takie wprowadzenie zobowiązuje. Likwidując w pewnym sensie fatalizm bogactwa i biedy każe spojrzeć innymi oczami na biografie bohaterów, które od nich samych i jeszcze od wielu różnych przypadków i konieczności mogą odtąd zależeć. Tak też - zgodnie zresztą z sugestiami oryginału - zmodyfikowano w adaptacji dzieje biblijnego Łazarza. W tekście pierwotnym zjawia się on dwukrotnie - na początku, gdy jako młodzieniec naigrawa się z ksiąg i nauk świątobliwego (jeszcze wówczas) Kandyda i z wielu możliwych zawodów obiera "barwę husarską", oraz pod koniec - jako Łazarz przysłowiowy, nędzarz i żebrak, który swoje pretensje do bogatego Kandyda opatruje mnóstwem nauk i przestróg moralnych. W spektaklu skonkretyzowano ową "husarską" sugestię: Łazarz zjawia się tu w trzecim akcie jako ex-wojak, który "wszystko w obozie stracił" i "boso, na poły nago i głodem zmorzony" uciekł (mowa o klęsce piławieckiej - tekst wzięty z dramatu barokowego 1648).
Takie, całkowicie świeckie i spolszczone, perypetie nie przeszkadzają Łazarzowi skorzystać z zaproszenia do nieba; "wniebowstąpienie" Łazarza, który wspina się po podanych przez aniołów drabinkach na najwyższe piętro ołtarza, gdzie - zgodnie z oryginałem - zasiada "na łonie'' Abrahama, jest jednym z najlepszych pomysłów reżyserskich, bogato rozsianych w tym zadziwiająco bogatym widowisku. Nie dość tego. Łazarz na wysokościach, uprzywilejowany i możny, upodabnia się mechanicznie do bogatego Kandyda: jak uprzednio tamten odmówił mu wsparcia, tak on odmawia Kandydowi żebrzącemu z czeluści piekła o kroplę wody.
Nie chodzi o korektę przypowieści, której biblijna naiwność jest tu w sposób widoczny ważnym wdziękiem spektaklu. Tadeusz Minc, inscenizator "Tragedii", trzyma się raczej wiernie losów postaci utworu; stara się tylko bardziej uwydatnić ich osobowość, wzbogacić charakterystykę. Próbuje także - i to jest chyba ważnym kluczem jego inscenizatorskiej metody - wyrazić swój stosunek do kryteriów moralnych, jakie przymierza się w utworze do grzechów i cnót bohaterów oraz do systemu nagród i kar, stosowanych wobec delikwentów. Stosunek inscenizatora do zawartej w dziele moralistyki jest ironiczny; różnymi sposobami, przez interpretację i komentarz, zwraca on widzowi uwagę, jaka ta tragedia jest naiwna i ile się w tej naiwności zawiera teatralnej urody.
Trzeba powiedzieć, że ową urodę, ukrytą w sytuacjach i didaskaliach utworu, ukazano w spektaklu z całym barokowym przepychem i ceremoniałem. Bogactwo Kandyda - mało ważne jako argument ideowy tłumaczący jego nieprawości - ma dla inscenizatora pierwszorzędne znaczenie jako pretekst do teatralizacji sposobu bycia bogacza i jego dworu. Ta część spektaklu, w której otaczające Kandyda postacie alegoryczne - Liberius, Mundanus, Świat, Czart i Ciało, a także grono wszetecznych niewiast, symbolizujących zmysłowe pokusy - ukazane zostały jako świta złotego młodzieńca, jest teatrem całkowicie świeckim, w kostiumach, akcesoriach, rozpasaniu obrazującym obyczaje baroku. Efekt demaskacji wprowadzają tu moralizatorzy z urzędu, postacie ze świata nad-zmysłowego (Aniołowie, Abraham) lub alegoryczne (Cnota, Czystość, Sprawiedliwość), które wtrącają się ustawicznie do działań osób dramatu, żeby ich postępki odpowiednio zweryfikować.
A oto - jako przykład "perfidnych" praktyk reżysera - jedna z najśliczniejszych scen, scena z pięciu Pannami, gdzie z "niewinnego" tekstu wyzwolono ukryte w nim "rozwiązłości", żeby dobywszy na światło następnie je zdezawuować. Na barokowej łodzi wjeżdżają na scenę grzeszne gracje, w symbolicznych popisach tanecznych prezentują kolejno Kandydowi przedstawiane przez siebie zmysły, w zabawie-kuszeniu bohatera bierze udział hulaszcza kompania, a bezbronny jak dziecko Kandyd ulega kolejnym pokusom, choć po każdej z pięciu sekwencji (tyle zmysłów przedstawiają Panny) rozwierają się drzwiczki ołtarza, skąd Cnota ze śmiertelną powagą wygłasza krótko brzmiącą przestrogę-aforyzm:
Cnota gront, fraszka złoto
Wszystko to ziemia, błoto.
Wszystko to czas rozchwieje
Cnota się nie zstarzeje.
Bogactwa niejednego
Zagubiły głupiego.
Na cnocie nikt nie traci
Sam ją Bóg dobrze płaci.
Cnota, Czystość i Sprawiedliwość, które niby wyrzut zawistny i groźny zjawiły się Kandydowi śpiącemu po uprzednio opisanej przygodzie miłosnej, parodystycznymi gestami ośmieszają własne moralizatorstwo. Takie i inne sposoby, w których teatralizacja życia Kandyda służy zarazem "kompromitacji" pojęcia grzechu w procesie, jaki przeciw niemu prowadzą przedstawiciele niebios, wypływa ogólnie biorąc z materii dzieła, którą inscenizator wyzwala i obrazuje. Nieco inaczej należałoby rozumieć zakończenie, gdzie na właściwy finał utworu nałożono jeszcze kilka dodatkowych point, wynikających nie tyle z ducha samego dzieła, co ze stosunku inscenizatora do jego funkcji we współczesnym teatrze.
Tekst oryginału kończy się sceną, w której w piekle pogrążony Kandyd daremnie prosi Abrahama o miłosierdzie; Abraham jako sędzia jest równie nieustępliwy wobec biedy i próśb Kandyda, jak nieco wcześniej Kandyd względem Łazarza. Wyrokowi Abrahama wtóruje chór Aniołów, który obyczajem tragedii antycznej komentuje wyroki niebios w sposób (w tym przypadku) całkowicie prawomyślny.
W spektaklu przedstawiono owo zakończenie "lojalnie", choć chór Aniołów, towarzyszący jurysdykcji Abrahama, śpiewa tu przekorne "Hosanna". Oddawszy jednak sprawiedliwość autorowi i dziełu wprowadzono "przypisek" inscenizatorski; w tym "przypisku" znalazł odbicie ironiczny stosunek reżysera (że użyję buńczucznego określenia) do "koncepcji losu ludzkiego" zawarta w XVII-wiecznej tragedii. Korekta dotyczyła przede wszystkim Łazarza, którego przecie już uprzednio inscenizator spróbował uczłowieczyć (zrobił go odpowiedzialnym za własną biedę). Odegrawszy swoją protestancką partię Łazarz, który przed chwilą kropli wody poskąpił spragnionemu Kandydowi, wylewa mu teraz całą "konewkę". Tym miłosiernym gestem i "łaskawym odpuszczeniem zelżywości" przyłącza się Łazarz do chóru Aniołów, który swoje "Hosanna'' wyśpiewywał do tej pory samotnie.
Taki byłby finał katolicki, w którym główne postacie "Tragedii" - Historyja, Kandyd i Łazarz - winszują sobie szczęśliwego końca nie najszczęśliwszych przygód. Ale jest jeszcze finał świecki - monolog, w który pełna sceptycyzmu Historyja przyrównuje świat do szachownicy. Ludzie w tym świecie to tylko "szachy rozmaitej struży", graczami są Anioł i Czart, i choć spektatorem i sędzią jest Bóg, grze "przyświeca nieproszona Fortuna'', od której "siła zależy".
Więc jak człowiek przez rozum ma obierać
sobie
żeby z białego pola położył się w grobie?
Widowisko kończy się kantatą na cześć "Polskiej Muzy z Parnasu Gdańskiego" i apoteozą Gdańska, "ozdoby orła Sarmackiego, sławy i obrony portu nadmorskiego." Gdańskość - warto zaznaczyć - została w spektaklu uwydatniona ładnie i bez szkody dla jego uniwersalnego charakteru; gdańskie motywy malarskie, prześwitujący zza ołtarza port, sieci rybackie - cały ów lokalny koloryt przydaje spektaklowi sporo urokliwego autentyzmu.
Utwór - wbrew pozornej jednolitości - zawiera znaczne pomieszanie wątków: średniowiecznych, renesansowych, barokowych, protestanckich i katolickich; w przedstawieniu stopiono je wszystkie w jeden wszechobejmujący kształt barokowego teatru. Pewnie dlatego ołtarz patronuje tu świeckim zabawom, anielskie chóry towarzyszą scenom o niezbyt świętobliwej treści, Cnota i Czystość pełnią straż przy łożu rozpusty, postacie z antycznej mitologii występują obok osób biblijnych, zaś Abraham wygłasza swoje sekciarskie wyroki z tego samego ołtarza, z którego aniołowie nawołują do pojednania. Bogata, chyba nawet przesadnie bogata teatralizacja, służy tu wyraźnie nadrzędnemu celowi; Mincowi chodzi niewątpliwie o szersze uogólnienie, o uniwersalizację sprawy owej "tragedii" losu ludzkiego, której schemat, zgodny z konwencją epoki, skreślono w oryginale.
Pewnie dlatego usunięto w przedstawieniu ów fatalizm bogactwa i biedy i zastąpiono go grą przeznaczenia i przypadku, sił nadprzyrodzonych i ziemskich, których wypadkową stają się losy człowieka. Dlatego też pewnie odniósł się inscenizator z taką swobodą do finału, jako do sprawy, z którą można podyskutować.
Wiele dobrego należałoby napisać o gdańskich wykonawcach "Tragedii". Zarówno o dostojnych i pięknie przyodzianych uczestnikach moralitetu, jak o paru znakomitych odtwórcach plebejskich intermediów, które zajmują w spektaklu sporo (może nieco za wiele) miejsca. Przede wszystkim - Krzysztof Wieczorek, wymarzony Kandyd, młodzieniec pełen naiwności, oszołomiony światem i sobą, aktor z dużym wdziękiem i z dobrym rzemiosłem wygrywający chyba naturalne warunki dla tej roli; Henryk Abbe - ostry, charakterystyczny, zmieniający się nie do poznania Łazarz, Zbigniew Bogdański jako Liberius i Czart, Halina Słojewska jako Śmierć; i świetni plebejusze z intermediów: Tadeusz Gwiazdowski, Leszek Ostrowski, Stanisław Michalski, Tadeusz Rosiński. Z ogromnej obsady wypadałoby wymienić jeszcze aktorki występujące na zmianę w rolach Aniołów, Panien, postaci symbolicznych - gdyby ich nie było tak wiele.
W programie podano spis wielu staropolskich tekstów, którymi posłużyli się adaptatorzy w związku ze zmianami wprowadzonymi przez nich do utworu. "Adaptacja - jak wyjaśniają jej twórcy - szła w kierunku poszerzenia paraboli "Tragedii", nadania jej cech historii o losach ówczesnego Everymana". Zamiar się powiódł: dzieło sprezentowane przez teatr zyskało niewątpliwie wyższą rangę literacką i bardziej syntetyczne treści. Trudno powiedzieć, jakby się do ambicji adaptatorów odniósł gdański autor "Tragedii", ale gdańska publiczność przyjmuje spektakl z aprobatą i szczerym zapałem. Zresztą przedstawienie teatru gdańskiego dość szybko przestało być zdarzeniem lokalnym. Choć wsparte na gdańskim zabytku literackim, ma istotne znaczenie także dla kultury ogólnonarodowej - jako prezentacja nowej formy staropolskiego dramatu i teatru.