Tragedia o Bogaczu i Łazarzu czyli gdańska rewelacja
Z niepokojem oczekiwaliśmy na od dawna zapowiadaną prapremierę "Tragedii o Bogaczu i Łazarzu" Anonima gdańskiego, której Tadeusz Minc postanowił oddać teatralną sprawiedliwość po 325 latach, bo akurat tyle przeleżał zapomniany rękopis na półkach gdańskiej biblioteki. Niepokoje były wielostronne - nie jest wszakże rzeczą łatwą wejść w szranki z dziełami, które uznano już jako wizytówkę współczesnej teatralnej Polski, a sam przecież wybór autora kierował bezpośrednie skojarzenia w stronę staropolskich inscenizacji Kazimierza Dejmka. Było więc rzeczą oczywistą, że Tadeusz Minc nie może przejść obok "Żywota Józefa" i "Histoiryi o Chwalebnym Zmartwychwstaniu", że musi ustosunkować się do nich czy to na zasadzie kontynuacji, czy też negacji, z drugiej strony stanął problem samego tekstu - na ile sprawdzi się zakurzony manuskrypt, czy wytrzyma siły i środki współczesnej sceny, czy w końcu obroni się w konkurencji z Rejem i Mikołajem z Wilkowiecka. Tak więc gdańszczanin szedł na prapremierę pełen lokalno-patriotycznego niepokoju o losy starogdańskiego dramaturga i gdańskich artystów. Niepokoje okazały się zbyteczne, ba - realizacja przeszła wszelkie oczkiwania.
Praca teatru nie ograniczyła się tu do sceny. Jak najsłuszniej poddano tekst daleko idącej adaptacji. Róża Ostrowska i Tadeusz Minc wiernie wyeksponowali główne nurty dramatu - jego płaszczyznę misteryjną splecioną z moralitetem, tragedią antyczną, mieszczańską komedią i dramatem barokowym. W ową wielorodną tkankę spoiście wkomponowali autentyczne i stylizowane dialogi i wiersze staropolskie oscylujące w klimat baroku. Pracy tej nie sposób nazwać adaptacją, to własna twórcza dramaturgizacja, utwór, w którym Ostrowska i Minc współdziałają autorsko z Anonimem tworząc "historię o losach ówczesnego Everymana" z bardzo współczesnymi pointami i wielkim kreacyjnym stylizatorskim gestem.
Słowo stylizacja nie padło tu przypadkiem. Jest ona pierwszym wyznacznikiem przedstawienia. Cały spektakl, we wszystkich płaszczyznach - od dramaturgizacji, poprzez reżyserię, scenografię, aktorstwo wreszcie - utrzymany został w klimacie uroczo przewrotnej stylizacji. Gdańsk dał pokaz wielkiego teatru stylizacji, żonglerki - środkami scenicznymi z kpiarskim dystansem, a wszystko to w najlepszym słowa znaczeniu. Sam tekst dał ku temu szerokie możliwości. Pisał go wszakże Anonim w poł. XVII w., w złotym
wieku gdańskich jarmarków artystycznych na placu św. Dominika. Na tej giełdzie teatralnych nowości posiadł zapewne tajniki konwencji teatru barokowego. Dziś owe przelatujące amorki i pływające na łodziach panny, traktowane serio brzmiałyby naiwnie, ujęte w pobłażliwą stylizację nabierają swoistego uroku. Tekst zostaje gdzieś w oddali - oglądamy piękne widowisko. Oto drugi wyznacznik gdańskiej premiery.
Dla samej już scenografii Mariana Kołodzieja warto by przyjechać z daleka. Jeszcze przed rozpoczęciem spektaklu kurtyna z motywem "Sądu Ostatecznego" Mernlinga zapowiada rzecz o ważeniu dusz. Gdy się podnosi, Kołodziej wprowadza widza w gotycko-sakralny Gdańsk. Scenograf idealnie połączył motywy gdańskiej starówki z monumentalnymi stylizacjami gotyckich rzeźb kościelnych stanowiących tylny plan, przed którym, jak w dawnym Gdańsku, usadowiła się jarmarczna scena. Wprawdzie można by dyskutować, czy tekst nie skłaniał raczej do stylizacji barokowej (chociaż wiele wątków sztuki oczywiście kieruje się ku tradycji średniowiecznej); tak jednak czy inaczej gotycka bryła w soczystozłotym odcieniu zestawiona z bielą i barwnością kostiumów tworzy w sumie nieprzeciętne dzieło plastyki teatralnej.
W zgodzie ze scenografią Minc prowadzi i aktorów w kierunku widowiskowym. Całe partie spektaklu pozostawiają w dali tekst - sceny nieme, całe bezsłowne sekwencje oparte o zwielokrotniony ruch niepomiernie rozszerzają dramat, dają pokaz czystej sztuki teatru. Niebagatelną obok reżysera rolę gra tu inwencja choreografa Janiny Jarzynównej-Sobczak i wyśmienicie utrzymująca klimat muzyka Henryka Jabłońskiego. Jest więc "Tragedia" spektaklem, w którym idealnie współgrający układ działań poszczególnych twórców wiedzie do jednorodnego efektu. Nie można nie zestawić go z inscenizacjami Dejmka. Gdańska "Tragedia" ma wiele z nimi wspólnego. Wypływa po prostu z tej samej tradycji, sięga po zbliżone środki - a nie powiela ich ani nie naśladuje. Po renesansowym Reju i Mikołaju Dejmka Minc kontynuuje penetrację teatralnych szans w barokowym Anonimie.
Dotychczas nie padło ani słowo o aktorach. Bo trudno. Spektakl typowo inscenizatorski nie jest wdzięcznym polem do aktorskiego popisu. Wymaga natomiast, często mało docenianej, solidnej sprawności i talentu gry zespołowej. W pełni zaprezentował ją zespół "Wybrzeża" w dziesiątkach ról i epizodów. Wymieńmy tu choćby kilka z najciekawszych: T. Gwiazdowski (Ojciec). L. Ostrowski (Jandras), Z Bogdański (Liberius), K. Kalczyński (Ciało). L. Grzmociński (Świat), S. Michalski (Kucharz), H. Słojewska (Śmierć), Henryk Bista (Łazarz) zaprezentował w detalach dopracowane studium charakterystyczne, ciekawy mały obrazek aktorski. Tytułowy Bogacz-Kandyd Krzysztofa Wieczorka, to rola, której by życzyć osobnej analizy. Po kilku chudych latach Wieczorek imponuje. W tym roku gra już swoją trzecią wyśmienitą rolę (o poprzednich pisałem już na tych łamach), każdą inną, każdą pełną aktorskiej inwencji. Tym razem, porzuciwszy już dawną swoją manierę dykcyjną, gra Wieczorek Kandyda pomiędzy ironiczną groteską i świadomie stylizowaną jarmarczną naiwnością. Impresje mnożą się coraz bardziej chciałoby się tu zacząć szerszą analizę. Więc zamiast kończyć powiedzmy tylko, że gdańską "Tragedią" polski teatr poszedł dalej. Z dejmkowskich inscenizacji narodowych przeszedł w początek polskiej szkoły widowisk narodowych. I w tym to nurcie dzień gdańskiej prapremiery stanowić powinien znaczącą datę w historii nie tylko gdańskiej sceny.