Artykuły

Apokalipsa

"Apokalipsa" wg Tomasza Śpiewaka w reż. Michała Borczucha w Nowym Teatrze w Warszawie. Pisze Mike Urbaniak, członek Komisji Artystycznej XXI Ogólnopolskiego Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej.

Dwie wizje Europy zderzają się w coraz gorętszej debacie publicznej. Jedna mówi, że trzeba się otworzyć na imigrantów, bo bez nich Stary Kontynent zginie. Druga widzi w napływających z odmiennych kulturowo kawałków globu ludzi śmiertelne zagrożenie. Rzecznikiem filozofii numer jeden był Pier Paolo Pasolini (Krzysztof Zarzecki), rzeczniczką filozofii numer dwa - Oriana Fallaci (świetna Halina Rasiakówna). Oboje spotykają się w spektaklu Michała Borczucha "Apokalipsa" według tekstu Tomasza Śpiewaka wystawionym na deskach Nowego Teatru w Warszawie.

Borczuch próbuje nas ośmieszyć. Nas, sączących sojowe kawy w modnych kawiarniach Europy. Nas angażujących się charytatywnie w akcje, które z pomocą nie mają nic wspólnego i służą jedynie autopromocji. Nas, wzruszających się cierpieniem tych biednych ludzi z dalekich krajów, których uwielbiamy oglądać w CNN albo na kolejnych wystawach World Press Photo. Jeden z tych prestiżowych konkursów wygrał Kevin Carter (Jacek Poniedziałek). Zrobił zdjęcie zagłodzonej etiopskiej dziewczynki, na której śmierć czeka sęp. To, my, ludzie z nażartej północy, umiemy robić znakomicie. Piękne, wyestetyzowane zdjęcia biedy południa. Gorzej z prawdziwą pomocą, to nam nie wychodzi. Nie wychodzi to też często artystom, nad tematem się pochylającym. Jest w spektaklu scena kręcenia filmu, w którym Laura (znakomita Marta Ojrzyńska) ma się pochylić nad losem biednego Giuseppe (Sebastian Łach), ale mimo tego, że miała perfekcyjnie ułożony monolog wewnętrzny, nie potrafi tego zagrać, bo jej "łzy nie płaczą". To scena bardzo zabawna, publika rechocze długo. Ale z czego my się właściwie śmiejemy? Temat zabawny przecież nie jest. Oto płyną kolejne statki na Lampedusę, Europa jest oblężona. Oblężona i bezradna.

"Apokalipsa" sprawia wrażenie pracy w procesie, to zbiór nieporadnie sklejonych ze sobą scen. Jedne są dobre, nawet bardzo, inne niekoniecznie. Ta reżyserska - jakby to dyplomatycznie ująć - nonszalancja być może sprawiała radość aktorom podczas pracy, ale widzom już niekoniecznie. Nuda, bezbrzeżna nuda jest wszechogarniająca. Przez to treści, które chciał nam przekazać Borczuch, tracą swoją moc. Po spektaklu zostaje nam tylko w uszach muzyka Bartosza Dziadosza.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji