Puls toksyn
Nazywam się Isabelle" tętni jakimś nie nazwanym, podskórnym rytmem. To spektakl o kontakcie rodziców z dzieckiem. O każdym z nas - o jednych bardziej, o innych mniej.
Huguette i Leonce (Małgorzata Andrzejak i Zygmunt Bielawski), małżonkowie w średnim wieku, od lat mieszkają samotnie w wielkim mieszkaniu. Ona jest typową gospodynią domową o nim wiadomo tyle, że jest kolekcjonerem motyli. Kiedyś mieli córkę, Isabelle, jednak któregoś dnia szesnastoletnie dziewczę nie powróciło do domu. I oto innego dnia kilka lat później w ich mieszkaniu zjawia się akwizytorka wydawnictw encyklopedycznych Irene (Ewa Szumska), do złudzenia przypominająca ich dziecko. Małżonkowie podejmują grę, mającą na celu zdemaskowanie dziewczyny, pragną, by przyznała wreszcie, że po latach powróciła do rodzinnego domu...
Pasjonująca fabuła sztuki Sussfelda (dalszego ciągu nie zdradzam, by nie psuć przyjemności widzom, którzy jeszcze spektaklu nie widzieli), tajemnicza, niekiedy odrealniona aura z jednej strony, a z drugiej - telewizor, wózek inwalidzki, widok ulicy zza odsłoniętych okien Sceny Kameralnej..."Nazywam się Isabelle" tętni jakimś nie nazwanym, podskórnym rytmem. Niepokoi. Obok napięć uzyskanych prostymi, mechanicznymi środkami - są tu emocje rozgrywające się między aktorami, reprezentującymi trzy różne pokolenia. Rolę Szumskiej docenili zresztą jurorzy zakończonych w niedzielę Kaliskich Spotkań Teatralnych, przyznając jej nagrodę dla młodej aktorki. Zagadnienie "toksycznego rodzicielstwa", niegdyś bardzo modne, dziś ustępuje raczej miejsca problemowi braku rodzicielskiego kontaktu. Gdyby jednak ktoś chciał potraktować to przedstawienie "terapeutycznie" - czekałoby go srogie roz czarowanie. Ani Sussfeld, ani reżyser Piotr Kruszczyński nie dają recepty na poprawne kontakty z rodzicami. Kaliskie przedstawienie jest po prostu do oglądania jak dobry film: mnie skojarzyło się z... "Miasteczkiem Twin Peaks". To komplement, bardzo ciepło wspominam ten film. Tyle że obejrzałem go raz - i więcej nie zamierzam.