Artykuły

Więcej dało mniej

"W środku słońca gromadzi się popiół" w reż. Agaty Kucińskiej we Wrocławskim Teatrze Lalek. Pisze Magda Piekarska w Gazecie Wyborczej - Wrocław.

Nowe przedstawienie Agaty Kucińskiej - "W środku słońca gromadzi się popiół" - to jedna z najniecierpliwiej oczekiwanych premier w sezonie. Kto będzie szukał wśród tytułowego popiołu diamentów, będzie musiał jednak zadowolić się błyszczącymi drobinkami, które zalśnią błyskiem nagłym i krótkotrwałym.

Poprzednie wrocławskie przedstawienie Kucińskiej, "Żywoty świętych osiedlowych" według tekstu Lidii Amejko, zebrało wszystkie możliwe nagrody. Na ciąg dalszy trzeba było jednak poczekać pięć lat. Ale to niejedyny powód, dla którego premierze "W środku słońca gromadzi się popiół" towarzyszyło takie napięcie. Spektakl miał być reżyserskim debiutem Kucińskiej na jej rodzimej scenie - poprzednie przedstawienia robiła poza nią. W dodatku nie jest to już one-woman-show (Kucińska wyreżyserowała, zaadaptowała tekst "Żywotów", zagrała w nim, zaprojektowała scenografię i lalki - jedynym jej współpracownikiem był autor muzyki Sambor Dudziński), ale praca zespołowa.

Co poszło nie tak?

Wszystko wskazywało, że to przedsięwzięcie jest skazane na sukces - Kucińska dysponowała świetnym tekstem Artura Pałygi, doborowym gronem aktorów, Samborem Dudzińskim, którego "ręcznie robione" dźwięki wydają się być stworzone do tego projektu, i Mirkiem Kaczmarkiem, jednym z najciekawszych scenografów teatralnych polskiego współczesnego teatru.

A jednak coś poszło nie tak, co konstatuję z prawdziwą przykrością - kibicuję od lat Kucińskiej i nic nie sprawiłoby mi dzisiaj w tym momencie większej frajdy, jak napisanie entuzjastycznej recenzji. Jednak "W środku słońca" - mimo wielu zalet i mocnych momentów - od zachwycającej wewnętrznej spójności treści i formy "Żywotów" dzieli zbyt daleki dystans.

Trzeba przyznać, że wyprawa w "Środek słońca" jest niebezpieczna i ryzykowna - taki jej nadał kierunek Pałyga, w historii Lucy, ofiary pożaru na dziewiątym piętrze bloku z wielkiej płyty, eksplorując niewiadome i niepoznane, ten tajemniczy teren, rozpościerający się na pograniczu życia i śmierci, gdzie wśród płomieni można poczuć przenikliwy chłód. Bo w środku słońca jest - paradoksalnie - bardzo zimno. Dlatego tam właśnie może gromadzić się popiół.

Z bliska i daleka

Rzecz cała rozgrywa się w dwóch planach. W pierwszym z nich spotykamy Lucy w momencie pomiędzy życiem a śmiercią, zatrzymaną w czasie, co daje jej okazję do przygotowania się do przejścia na tę drugą stronę. W drugiej oglądamy z jej perspektywy bliskich, sąsiadów, nieznajomych z blokowiska, którzy tę granicę też próbują poznać, dotknąć, przeczuć: rodziców opiekujących się synem, który od lat znajduje się w śpiączce, kobietę chorującą na nowotwór, do której przychodzi dwójka dziennikarzy z pomysłem przekucia jej tragedii na lajfstajlowy materiał, który zmieściłby się w treściwym podpisie pod zdjęcie, córkę Lucy, która na policyjnym komisariacie musi zidentyfikować garstkę popiołu - jedyny ślad po matce. Oba te plany podlegają metaforyzacji, przy czym pierwszy zdecydowanie silniejszej. I ten pierwszy tęskni za konkretem - jednak z otaczającej Iskierkę, Płomyka i Lucy płomiennej magmy ów konkret może wydobyć tylko słowo.

Scenografia Mirka Kaczmarka dzieli scenę na makietę blokowiska z kartonów, wokół których piętrzą się kolorowe stosy resoraków, i klatki powiększonych, szarych betonowych pomieszczeń, z wypalonym mieszkaniem w części centralnej. Inscenizacja podkreśla dwa plany zaznaczone przez Pałygę - dlatego sceny z udziałem Lucy, Płomyka i Iskierki zostaną zagrane z udziałem lalek, w pozostałych, realistycznych, wystąpią aktorzy. Oba te plany spina Słońce w postaci wbitego w złotobrązową, bynajmniej nie świetlistą kulę Radosława Kasiukiewicza, który z wyraźnym trudem przetacza się przez scenę, lawirując między blokami i rozrzuconymi samochodzikami.

Tor przeszkód

Nie tylko dla niego scenograficzny zamysł okazuje się pułapką, która stopniowo zamienia się w tor przeszkód. Pomiędzy oboma planami aktorzy przemieszczają się po schodach ukrytych przed widownią za przesuwanymi drzwiami. I mam wrażenie, że gdyby uzbierać wszystkie wyciemnienia, w trakcie których te drzwi szurają, złożyłyby się na dobre dziesięć minut, jeśli nie kwadrans trwającego niemal dwie godziny spektaklu. Co uwiera o tyle, że przy takim zestawie aktorów wiele sytuacji można było ograć dużo prościej - postaci i zmiany sytuacji zbudować z pomocą prostych, symbolicznych znaków. Tymczasem każda zmiana planu wiąże się ze zmianą kostiumu, kłopotliwym wyciąganiem kolejnych mebli - leżanki, krzeseł, stołu, porośniętej sztuczną trawą skarpy, co tworzy kolejne wyrwy w trudnej, wymagającej skupienia narracji.

Nad całością ciąży nadmiar pomysłów - zwłaszcza Słońce wydaje się tutaj dramaturgicznie zbędne. Ale ten nadmiar uwiera także w szczegółach. Kiedy na samym początku aktorzy budzą ogień, szeleszcząc przed mikrofonem folią i łamiąc ryżowy wafel, spodziewamy się, że zaraz dostaniemy dalszy ciąg twórczego wykorzystania w ten sposób codziennych przedmiotów. Ale on nie następuje, a umowność jest wypierana przez niepotrzebnie skomplikowane zabiegi. Trójka aktorów (Kucińska, Tomasz Maśląkowski i debiutująca na scenie Lalek znakomita Anna Makowska-Kowalczyk, absolwentka wrocławskiej PWST) jest zmuszona do ciągłych przebieranek i przemieszczania się między boksami.

Jednocześnie wiele elementów nie zostało tutaj wykorzystanych w wystarczający sposób. Dach jednego z kartonowych bloków tylko na moment zamienia się w szkolną tablicę z wyrysowanym na niej mówiącym boskim okiem. Ten patent jest olśniewający w swojej prostocie - czuje się, jak przez widownię przebiega westchnienie zachwytu, ale potem nie następuje ciąg dalszy. Inne domy pozostają martwe - z jednego tylko przez okna wydobywają się pluszowe kłębki ognia. Magicznie robi się też, kiedy teatr cieni wywołuje na ścianie iluzję dymu - jednak takich prostych, umownych, ale działających na wyobraźnię jest w tym spektaklu za mało.

Ww. nadmiar dotyczy także tekstu, co widać choćby w poprzedzającym finał monologu Maśląkowskiego, który jako zrozpaczony ojciec gotowy jest chwycić się każdej, najbardziej absurdalnej nadziei na kontakt z pogrążonym w śpiączce synem. Jego rozpacz chwyta za gardło, ale tylko do momentu, w którym po raz pierwszy recytuje ciąg liter, jakie mają się składać na komunikat uśpionego umysłu - przy kolejnych powtórzeniach siła tego monologu słabnie, wytraca się do zera. I ten mechanizm powraca podczas spektaklu wielokrotnie - kiedy już ta opowieść zdoła nami potrząsnąć, jesteśmy szybko wybijani z tego momentu wzruszenia. W zderzeniu z teatrem tak plastycznym tekst podawany w zbyt dużych dawkach wytraca swoją moc.

Jednocześnie wciąż mam wrażenie, że w tym projekcie tkwi ogromny potencjał - opowieść ma w sobie siłę metafory, co sprawia, że wydaje się być stworzona dla teatru lalkowego. Siła jest też w zespole - kwartet Kucińska-Maśląkowski-Makowska-Kowalczyk to prawdziwy teatralny dream team. Znakomitą oprawę daje tej opowieści muzyka Sambora Dudzińskiego. A największym problemem jest chyba scenograficzny tor przeszkód, który powoduje, że narracja traci płynność, a wraz z nią - zainteresowanie widowni.

"W środku słońca gromadzi się popiół", tekst Artur Pałyga, reżyseria Agata Kucińska, scenografia Mirek Kaczmarek, muzyka Sambor Dudziński, premiera 29 stycznia na Małej Scenie Wrocławskiego teatru Lalek.

Kolejne spektakle 30 i 31 stycznia oraz 20, 21 i 22 lutego, bilety od 20 do 30 zł.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji