Artykuły

Pruchniewski: Nadzieja jest u mnie na dnie

- W ciągu tych wszystkich lat miałem wiele rozmaitych propozycji. Kiedyś na sekretarkę nagrała mi się jakaś ważna telewizja, bym został prowadzącym scenarzystą bardzo ważnego serialu, którego nawet nie znałem. I całkiem świadomie nie odpowiedziałem na ten telefon - z dramaturgiem Markiem Pruchniewskim rozmawia Małgorzata Piwowar w Rzeczpospolitej.

Małgorzata Piwowar "Ciało moje", którym wygrał pan konkurs na współczesną sztukę dla Teatru TV, jest pozbawione kontekstu naszego kraju i nas, Polaków. Dlaczego?

Marek Pruchniewski: Pomysł opowiedzenia tej historii pojawił się po powstaniu "Łucji i jej dzieci", czyli kilkanaście lat temu. Świadomie jednak odłożyłem pisanie, bo wówczas był to jedynie pomysł. Nie było w nim wtedy miejsca na pytania o Boga i sens życia. To nieco inny tekst niż dotychczasowe. Być może pierwszy, w którym bohaterowie nie przyszli z zewnątrz, tylko wynikli z moich poszukiwań tego, co jest ważne, pytania, dlaczego tak a nie inaczej coś się zdarza. Zresztą mam wrażenie, że ta sztuka jeszcze nie jest skończona. Jej bohaterka sparaliżowana kobieta, nie tylko nie może się poruszać, alei porozumiewać z otoczeniem. Jednak jej świadomość jest cały czas bardzo intensywna. Znajduje się w pułapce życia i nieżycia. To odciska piętno na niej, jej rodzinie, bliskich. Każdy musi odnaleźć siebie i zadać sobie pytanie - jak żyć.

Czy jest coś, co determinuje nasze życie? Jaki mamy na nie wpływ?

Ludzie dziś często stawiają sobie tak ważne pytania?

- Trudno uogólniać, ale zdaje się, że dość rzadko... Staram się opowiadać o zwykłych, prostych ludziach. Obserwować ich w różnych sytuacjach, często krytycznych, ostatecznych. "Ciało moje" jest także taką opowieścią, ale tym razem bardzo mi zależało, żeby Wiktoria, główna bohaterka sztuki, nie była tylko zdana na wyroki losu, ale by miała siłę i odwagę zadawać pytania. Życiu, Bogu, jeśli jest.

Mówi pan, jakby szedł za swoimi bohaterami, a nie budował im biografie i losy.

- Być może wynika to z metody mojej pracy. Początkiem "Łucji i jej dzieci" była lektura reportażu Lidii Ostałowskiej i Wojciecha Cieśli. Nie chodziło o to, żeby streszczać reportaż czy dawać inną wersję prawdziwej historii, która gdzieś się rozegrała. Najpierw ujrzałem obrazy. Jednym z pierwszych była scena wieszania ubrań przez Łucję zostawiającą co jakiś czas puste miejsce między upranymi częściami garderoby. A potem usłyszałem język teściowej strofującej Łucję. Moja rola polega na tym, by usłyszeć bohaterów i wyciągnąć na świat ich istniejącą gdzieś historię.

Najczęściej współpracuje pan ze Sławomirem Fabickim. Oprócz "Łucji i jej dzieci" zrealizowaliście też wspólnie filmy "Z odzysku" i "Miłość".

- To kwestia podobnej wrażliwości, spojrzenia na ludzi i oceny, co jest ważne w historii, w jej budowaniu. W "Miłości" znowu początkiem był reportaż. Oczywiście telefonicznie rozmawialiśmy wielokrotnie, ale pracując nad scenariuszem, spotkaliśmy się tylko dwa razy na kilka godzin. I wtedy dopełniało się to. co powstawało między moim Krosinkiem a Warszawą Sławka.

Dlaczego w pańskich światach nie ma nadziei?

No, nie powiedziałbym. Ona jest, tyle że gdzieś na dnie. Pojawia się jakaś szczelina, światełko...

Piszą do pana widzowie?

- Najczęściej dzwonią. Jednym z nich jest pan Gracjan, mój sąsiad, który zawsze telefonuje do mnie jeszcze "na napisach", przekazując gorące, prawdziwe emocje. Są też bardzo poważne rozmowy. I ciężkie. Z reguły stoją za nimi

intensywne prywatne przeżycia, o których widzowie chcą porozmawiać. Podzielić się. Niektórzy mówią na przykład: "Oglądałam Łucję, ale nie dałam rady do końca...". I ja to rozumiem.

Miał pan w życiu bardzo różne zawody: sprzedawcy, bibliotekarza, nauczyciela i wychowawcy w szkole specjalnej. Daleką drogę pan przebył do pisania sztuk teatralnych i scenariuszy filmowych...

- Wcale nie. Raczej tak się wszystko potoczyło, żebym mógł pisać. Zaczęło się od tego, że moja mama przez kilkadziesiąt lat prowadziła bibliotekę w naszym miasteczku, co dawało mi nieograniczony dostęp do księgozbioru na nieco lepszych prawach niż innym czytelnikom. Potrafiłem latami zagłębiać się w poszczególne tytuły. No i mając 15 lat, czytałem literaturę dramatyczną -Ionesco, Mrożka, Różewicza, a nie powieści. Resztę zrobiły rozmowy z ludźmi, które prowokowały do wielu pytań: dlaczego komuś przydarza się coś takiego, a nie innego.

Nie opuścił pan dla świata rodzinnego miasteczka. Dlaczego?

To jest moje miejsce, moje życie. Kiedy miałem 17 lat, rodzice zapytali mnie, co chcę w życiu robić. I już wtedy powiedziałem, że będę pisał. Upłynęło mnóstwo czasu, a tamto postanowienie trwa. W ciągu tych wszystkich lat miałem wiele rozmaitych propozycji. Kiedyś na sekretarkę nagrała mi się jakaś ważna telewizja, bym został prowadzącym scenarzystą bardzo ważnego serialu, którego nawet nie znałem. I całkiem świadomie nie odpowiedziałem na ten telefon. Oczywiście może być to trochę dziwne w dzisiejszym świecie, który pędzi, galopuje, każe nam się ciągle spełniać, realizować. Ale mam świadomość własnej drogi. Jednocześnie daje mi to ogromne poczucie wolności, że to ja wybieram tematy, czas. No i mam mnóstwo szczęścia, bo pracuję ze świetnymi ludźmi. Dla mnie to właśnie ma sens.

Nie obchodzi pana świat?

Dla mnie ważne, żeby ktoś obejrzał moją sztukę do końca, i może się nad nią zastanowił?

Napisze pan kiedyś powieść?

Jest taki temat

autobiograficzny, dla którego nie widzę formy teatralnej. Od pewnego czasu chodzi mi po głowie, że może by zrobić z tego powieść albo opowiadanie. Ale na razie to tylko myśl.

***

Marek Pruchniewski - rocznik 1962, autor sztuk, m.in.: "Armia", "Historia noża", "Pielgrzymi", "Łucja i jej dzieci", "Kontrym" oraz scenariuszy filmowych: "Z odzysku" i "Moja krew".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji