Artykuły

Lupa: Nie da się zaoszczędzić na klęsce artystycznej

- Idea Słobodzianka to "teatr środka". To kamuflaż teatru powielającego święte wartości mieszczańskiego gustu. W kolejnych recenzjach kreuje się pewna diagnoza tego, jaki tam daje efekt. Artystyczna zapaść. Jest wielu zdolnych reżyserów, natomiast zdolnych dyrektorów teatrów o wiele mniej - mówi Krystian Lupa w rozmowie z "Gazetą Stołeczną".

Tekstem Moniki Strzępki i Pawła Demirskiego (w piątkowej "Gazecie Stołecznej") zaczęliśmy dyskusję o Teatrze Dramatycznym i polityce kulturalnej miasta. Wypowiedzieli się już m.in. krytycy Jacek Wakar (PR II Polskiego Radia) i Aneta Kyzioł ("Polityka").

Chcieliśmy umówić się na wywiad z dyrektorem Teatru Dramatycznego, ale odmówił nam spotkania. O reformie miejskich scen wkrótce porozmawiamy z dyrektorem Biura Kultury Tomaszem Thun-Janowskim.

Dziś publikujemy wypowiedź Krystiana Lupy, który w Teatrze Dramatycznym wystawił m.in.: "Wymazywanie", "Persona. Marilyn", "Na szczytach panuje cisza.

Rozmowa z Krystianem Lupą

Witold Mrozek: Jak to się stało, że nie ma już spektakli Krystiana Lupy w Teatrze Dramatycznym?

Krystian Lupa: Jest jeszcze "Persona. Marilyn", grana tylko na zaproszenia zagraniczne. Wcześniej kilka razy - muszę oddać sprawiedliwość - zagraliśmy w siedzibie Dramatycznego. Nie utożsamiam się z obecną filozofią prowadzenia tego teatru. Dla mnie zasadniczą sprawą jest relacja z dyrektorem - jako liderem, twórcą nie tylko pewnego spektrum zapraszanych artystów, ale też wyobrażenia czy marzenia o teatrze. Szanuję pana Słobodzianka jako autora paru tekstów, ale w myśleniu o teatrze nie mam z nim punktów stycznych. Nie wiem, czy to przekora czy brak empatii, ale przed paroma miesiącami ponowił propozycję współpracy dokładnie zaraz po wyrzuceniu z teatru aktorów, z którymi od lat tworzyliśmy tu ewoluującą twórczą wspólnotę. Takie grupy skupione na procesie to w moim poczuciu coś najistotniejszego, tajemniczy rdzeń artystycznego rozwoju. Arbitralna decyzja nowego dyrektora w jednym momencie to unicestwia. Poszedłem na spotkanie, bo chciałem porozmawiać o "Marilyn". Zaskoczyło mnie, że proponuje mi się współpracę po takim geście.

Współpracę przy nowych projektach?

- Tak, bardzo konkretnych. To dyrektor, który programuje repertuar, wynajduje i kompletuje teksty. Jak w modelu angielskim. A reżyser je wykonuje. Swoją drogą... bardzo ciekawe jest to, co zaproponował - "Tajny dziennik" Białoszewskiego...

Ale nie jest pan zainteresowany?

- Białoszewskim jestem zainteresowany od dawna, natomiast współpracą nie.

Dlaczego?

Idea Tadeusza Słobodzianka to "teatr środka". W Polsce, a szczególnie w Warszawie, to kamuflaż teatru od dziesięcioleci powielającego święte wartości mieszczańskiego gustu. W kolejnych recenzjach kreuje się pewna diagnoza tego, jaki tam daje efekt. Artystyczna zapaść. Powtarzający się ton wielu refleksji ludzi, którzy tam zostali, daje również dość smutny obraz tego, co się tam dzieje w sensie ludzkim. I to jest najważniejsze, bo relacje międzyludzkie - zwłaszcza z zespołem artystycznym - to jest dla mnie podstawowe kryterium kwalifikacji dyrektora. Jest wielu zdolnych reżyserów, natomiast zdolnych dyrektorów teatrów o wiele mniej.

Jakie cechy musi mieć dobry dyrektor?

- Przede wszystkim ogromną empatię i wyobraźnię. To musi być człowiek, który cieszy się twórczością innych, a nie tylko własną - jak to jest dziś np. w przypadku dyrektora krakowskiego Teatru Starego.

Człowiek taki powinien mieć otwartość na każdy toczący się w jego teatrze dyskurs, a jednocześnie potrafić porwać swoją wizją. Ona powinna być elastyczna, bo przecież właśnie teatr jest miejscem spirytystycznym, w którym zawsze może zrodzić się coś niewspółmiernie ciekawszego i prawdziwszego od inicjalnych projektów. Nie uważam, że musi być to fantastyczny menedżer. Ale oczywiście powinien mieć przy boku fantastycznego menedżera. Może łączyć te cechy sam, to jednak rzadkość.

Gdy w 1999 r. pokazał pan pierwszą warszawską premierę, pisano o "powrocie legendy Dramatycznego". Co to dla pana wtedy znaczyło?

- Dramatyczny znałem głównie z przedstawień Jerzego Jarockiego. Jako student reżyserii i wcześniej byłem nimi zafascynowany. Często tam pracował. Jego przedstawienia w Dramatycznym różniły się od tych w Teatrze Starym. Były bardziej poszukujące, by tak powiedzieć: "współczesne". Jak "Ślub" z bardzo intrygującą rolą Piotra Fronczewskiego z 1974 r.

W Dramatycznym zaczął pan pracę od "Powrotu Odysa" i spotkał się z nowym zespołem aktorskim. Jak pan to pamięta?

- Bardzo pozytywnie odbierałem wtedy ten zespół. Był - powiedziałbym - niezdemoralizowany. Pełen zapału i kondycji marzycielskiej, gotowy do wyzwań i ryzyka. To nie był zespół - z małymi wyjątkami - "gwiazdorski", w takim warszawskim sensie.

Czyli?

- Są stołeczne gwiazdy, które non stop wędrują między telewizją, filmami, serialami, w związku z tym w zasadzie zaniedbują teatr. Reżyserzy wtedy pracują na próbach z duchami. Tak nie było w Dramatycznym.

Część z tamtych aktorów jest z panem do dziś.

- Pierwsze spotkania były bardzo ekscytujące, oni byli szalenie zaciekawieni moim przyjściem. Traktowali wyzwania, które im dawałem, ze skrajną otwartością. To było bardzo odświeżające. Później pojawiła się grupa, która stała się jakby "moja". Skiba, Szeremeta, Korzeniak, Kowalski, Roszkowska, Maślanka... Maja Komorowska była przez długi czas w centrum tej grupy, choć nie należała do zespołu Dramatycznego. To była jedna z najbardziej organicznych grup krystalizujących się wokół wieloletnich procesów.

W 2012 r. krytykował pan decyzję władz miasta o połączeniu Dramatycznego, Przodownika i Teatru na Woli.

- To była decyzja paranoiczna. Jeden taki teatr jak Dramatyczny to jest wystarczające wyzwanie. To było oczywiste: brak wyobraźni, ignorancja ludzi, którzy tego rodzaju kroki podejmują. Nie wiem, dlaczego ludzie się na to ważą? To się działo, powiedziałbym, totalnie idiotycznie, to znaczy: po nic. Oczywiście, stały za tym tak zwane "finansowe rachunki", sprowadzające się do chaotycznego rozglądania, gdzie można urwać jakiś grosz, jak to się mówi: zaoszczędzić. To jest stała polityka Platformy. A zwłaszcza tych jej polityków, którzy kompletnie nie wiadomo, z jakiej paki zawiadują kulturą.

Ostatecznie miasto na tym nie zaoszczędziło.

- Oczywiście. Nigdy nie da się zaoszczędzić na klęsce artystycznej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji