Instrument źle strojony
Poetycką i wzniosłą prehistorią śmietnika ludzkich uczuć oraz wartości, na którym przyszło żyć bohaterom Samuela Becketta, może być dla współczesnego widza wystawiony przez Pawła Wodzińskiego na Scenie Kameralnej warszawskiego Teatru Polskiego "Upadek Cuchulaina", spektakl złożony z trzech jednoaktówek Williama Butlera Yeatsa.
Postaci i motywy zaczerpnięte z gaelickiej mitologii nabrały pod piórem tworzącego w pierwszej połowie XX wieku irlandzkiego poety i noblisty cech uniwersalnych. Główny bohater, legendarny heros Cuchulain stał się uosobieniem szlachetnej jednostki, która walcząc z zakłamaniem i fałszem, skazana jest na przegraną.
Dawno już nie widzieli bywalcy Sceny Kameralnej przy ulicy Foksal scenografii, którą w didaskaliach swoich scenicznych utworów mógłby opisać Samuel Beckett. Każdy z trzech aktów dramatu Cuchulaina rozgrywa się w nieskazitelnie białej, szczelnie zamkniętej przestrzeni teatralnego pudła, którą zaprojektował reżyser Paweł Wodziński. W każdej z granych bez antraktu jednoaktówek centralne miejsce sceny zajmuje scenograficzny znak. Nie pozbawiony symbolicznych treści, ale dający się też czytać jak synteza przedstawianych mitycznych wydarzeń.
W "Przy źródle jastrzębia", którego życiodajne krople mogłyby połączyć przyjaźnią szlachetnego Młodzieńca i zgorzkniałego Starca, widzimy drzewo: równie dobrze mogliby się tu spotkać Estragon i Vladimir z "Czekając na Godota". W "Na brzegu Bailego", gdzie wylądował młody mściciel honoru królowej, Aoife, znienawidzonej, ale i jedynej ukochanej przez Cuchulaina kobiety- na scenie rozparł się strzaskany kadłub łodzi. Doprawdy trudno sobie wyobrazić bardziej czytelną przepowiednię losu młodego człowieka. W "Śmierci Cuchulaina", dumni kochankowie Aoife i irlandzki heros, spotkają się, by rozpaczać nad tragedią dziecka, poczętego w czasie ich krótkiego zbliżenia - przy kolumnie o kolorze spalonego drzewa.
Scenografia jest bezsprzecznie największym atutem spektaklu. Nawet wtedy, gdy Paweł Wodziński próbuje wpisać w jej obraz aktorów zastygających w deklamatorskich pozach rodem z epoki niemego kina. Adaptując dla potrzeb sceny dramaty Yeatsa nie ustrzegł się co prawda maniery językowej. To musiało być jednak wpisane w ryzyko przedsięwzięcia, jakim ma być przybliżenie teatralnego dorobku wielkiego Irlandczyka. Najgorzej jest, gdy aktorzy nie umieją trafić w odpowiedni dla tej poezji ton. Anna Nehrebecka (Aoife) mówi tak patetycznie, że niemal fałszywie. To nie ta skala dramatu. Dariusz Biskupski jest herosem głównie dzięki potężnej posturze. Ale czy wydobył całe bogactwo postaci napisanej przez Yeatsa? A może Paweł Wodziński zagrał jego dramat na źle nastrojonym instrumencie? Scena Kameralna i jej aktorzy stała przecież "małą klasyką". A tu nagle wielka poezja.