Mężczyzna ma urodę od urodzenia, kobieta musi trzymać rękę na... talii
- Artysta musi ciągle wchodzić po szczebelkach do góry. Ja cały czas mam ochotę na wspinanie się. Same koncerty to za mało. Potrzebuję sceny, odczuwam potrzebę wcielania się w różne role, lubię pracować z koleżankami i kolegami - mówi GRAŻYNA BRODZIŃSKA, grająca gościnnie tytułową rolę w musicalu "Hello, Dolly!" w Teatrze Muzycznym w Poznaniu.
Rozmowa z Grażyną Brodzińską, odtwórczynią tytułowej roli w musicalu "Hello, Dolly!" w poznańskim Teatrze Muzycznym o sukniach, operetce i mężu, aktorze Damianie Damięckim
Wanda Wiłkomirska opowiadała mi kiedyś, że ma kajecik w którym zapisuje datę koncertu, program i sukienkę, w jakiej wystąpiła. A wszystko po to, by uniknąć sytuacji, że założy tę samą suknię w tym samym mieście. A jak Pani, słynąca z pięknych strojów, sobie z tym radzi?
- Jesteśmy dla publiczności i musimy sprawiać jej przyjemność. Nie byłoby aż takiej przyjemności, gdybyśmy występowały w tych samych sukniach. Kiedy otrzymuję propozycję koncertu, zawsze pada sakramentalne pytanie, a w jakiej sukni Pani wystąpi. A ja wolałabym, aby pierwsze pytanie dotyczyło repertuaru. Podobnie po koncercie, zwykle ludzie zachwycają się moimi toaletami, a ja chciałabym od razu się dowiedzieć, jak śpiewałam. Rozumiem panią Wiłkomirską. Mam dwa "kajeciki", w jednym zapisuję program, a w drugim sukienki.
Jak Pani sobie radzi z przechowywaniem sukien koncertowych?
- Mam różne kreacje: każda inna... wszystkie projektowane są dla mnie. Tak się szczęśliwie złożyło, że kiedy zamieszkaliśmy w nowym mieszkaniu obok za ścianą było jeszcze jedno puste. Powiedziałam "mężu, chyba musimy przebić ścianę, bo nie mieszczę się ze swoimi kieckami". No i stało się, mieszkanko zostało kupione. W piwnicy mam jeszcze dodatkową dużą szafę, w garażu też wisi kilka. Nie wiem, ile ich jest. Są wśród nich takie, które odkładam i po jakimś czasie do nich wracam. Ostatnio wyciągnęłam swoją pierwsza kreację, w której można mnie zobaczyć na pierwszej mojej płycie "Jestem zakochana".
To jest Pani w znakomitej sytuacji, ponieważ Pani figura się nie zmienia.
- A to wszystko przez te suknie, ponieważ muszę się w nie mieścić. Uwielbiam jeść, ale mam też rozum. Zamiast dwóch kotletów, musi mi wystarczyć jeden. W odróżnieniu od was mężczyzn, my musimy bardziej dbać o siebie. Zawsze powtarzam, że mężczyzna ma urodę od urodzenia, a kobieta musi trzymać rękę... na talii.
Jest Pani wierna projektantom swoich sukien?
- Różnie z tym bywa. Pierwsze kreacje projektowała moja koleżanka - Dorota Kwiecińska, która sama chodzi ubrana młodzieżowo. Wszystkie jej suknie szyte dla mnie są ponadczasowe. Potem była firma Cymbeline. Szef Francuz zakochał się w Polce i w Polsce i chyba też mnie lubił, prototypy, które przyjeżdżały na pokazy do Warszawy, w większości zostawały u mnie. Za darmo!!! Mam też wiele kreacji projektu Marii Balcerek, wspaniałego kostiumologa operowego z Łodzi. Jej sukienki są fantastyczne i drogie. I słusznie, bo dzięki temu są niezniszczalne.
Czy z dobrze skrojoną suknią jest tak jak z dobrze napisaną piosenką lub arią?
- Klasyka. Klasyka w ubiorze, w muzyce to są nieprzemijające wartości. I dlatego zawsze bronię operetki, którą uważam za najtrudniejszą dziedzinę sztuki. Trzeba bardzo dobrze śpiewać, trzeba być dobrym aktorem, umieć świetnie tańczyć i dobrze wyglądać. W operetce trzeba przechodzić od śpiewania do mówienia... Kondycja również nieodzowna.
Zaczęła Pani jednak od musicalu...
- Kocham operetką, ale uwielbiam też musical. Może dlatego, że skończyłam Studium Wokalno-Aktorskie legendarnej Danuty Baduszkowej, gdzie od pierwszego dnia studiów śpiewałam już na prawdziwej scenie. Mieliśmy grę aktorską, śpiew, taniec, szermierkę a nawet judo. Pani Danuta rzucała nas na głęboką wodę! Po latach mogę sobie otwierać odpowiednie szufladki i wyjmować z nich to, czego reżyser żąda. Ponieważ zaczęłam pracę w teatrze muzycznym, a nie w operze, chciałam być wszechstronnie do tej pracy przygotowana. Kiedyś grałam główną rolę w musicalu "Dwoje na huśtawce" w Operetce Warszawskiej i śpiewałam białym głosem, a kilka dni później Adelę w "Zemście nietoperza". Byłam wtedy młoda i szalona, ale zawsze między tak różnymi rolami robiłam sobie jednak kilka dni przerwy. Teraz śpiewam w "Hello, Dolly!", a kilka dni później będę się wcielać w Hannę Glavari w "Wesołej wdówce". Będę jednak miała kilka dni na odpoczynek. Dbam o swoje struny.
Była Pani w zespole Teatru Muzycznego w Gdyni, Opery na Zamku w Szczecinie, Operetki Warszawskiej... Od wielu lat jest pani artystka niezależną. Nie brakuje Pani atmosfery, jaka panuje w zespole teatralnym?
- Nawet bardzo. Danuta Baduszkowa nie była szczęśliwa, kiedy odchodziłam z Gdyni. Ale chciałam wystąpić z mamą w jednym spektaklu. W Szczecinie grałyśmy w "Machiavellim" Wasowskiego matkę i córkę - jak w życiu. Publiczność pędziła na Brodzińskie! Później była Operetka Warszawska i czas Teatru Muzycznego Roma. I kiedy skasowano nam teatr, kiedy z Romy musiał odejść Bogusław Kaczyński, a wraz z nim operetka, i ja odeszłam. Artysta musi ciągle wchodzić po szczebelkach do góry. Ja cały czas mam ochotę na wspinanie się. Same koncerty to za mało. Potrzebuję sceny, odczuwam potrzebę wcielania się w różne role, lubię pracować z koleżankami i kolegami. Jako widz lubię operetkę, musical, operę i teatr dramatyczny....
Bywa Pani na premierach męża - Damiana Damięckiego?
- Oczywiście. Trzymam za niego kciuki.
A on na Pani premierach?
- Tak, ale za każdym razem bardzo się denerwuje. Opowiadano mi, że na widowni śpiewa razem ze mną. Długo musiałam go namawiać, żeby przyjechał do Poznania na "Hello, Dolly!". Mam nadzieję - udało się.
"Hello, Dolly!" to Pani powrót do Poznania.
- Śpiewałam tutaj za czasów dyrekcji Daniela Kustosika. Jestem artystką do wynajęcia i jadę wszędzie tam, gdzie czekają na mnie interesujące propozycje. A ten musical to również powrót do inscenizacji Marii Sartovej. Spotkałyśmy się 10 lat temu w Gliwicach. Tamtejsi dyrektorzy długo mnie namawiali do przyjęcia tej roli, ponieważ wzbraniałam się ze względu na filmową Dolly, czyli Barbrę Streisand. Zaproszenie Marii Sartovej przyjęłam z satysfakcją. Dziękuję również za przychylność Dyrekcji. Mam do Marii absolutne zaufanie.
A jeśli w trakcie pracy okazuje się, że z tym zaufaniem krucho?
- To zaczynamy dyskutować. I to twórczo.
Ostatnio nagrała Pani płytę z piosenkami dwudziestolecia międzywojennego. To nowy trop w Pani karierze.
- Moim ukochanym śpiewakiem jest Placido Domingo, który nagrywał również piosenki. Kiedy usłyszałam w jego wykonaniu "Besame mucho", "La vie en rose" czy "Tango Jalousie"... to postanowiłam włączyć także te piosenki do swojego repertuaru. Chciałam być w ten sposób bliżej niego, a mężowi mówiłam, że musi to przeżyć. Bo to jest moja artystyczna miłość. A naszą piosenkę międzywojenną kochają wszyscy. Ja też!