Kto się boi Virginii Woolf?
NIE przypadkiem akcja sztuki Edwarda Albee'go rozgrywa się w nocy. Czas - a więc życie z jego wszystkimi sprawami - ulega jak gdyby zawieszeniu - a czwórka ludzi, bohaterów sztuki, postawiona zostaje twarzą w twarz z własnym losem, z odbiciem siebie w cudzej psychice.
Akcja posuwa się nie naprzód, lecz w głąb - zaczynają się egzorcyzmy nad własną i cudzą duszą. Zaczyna się rozgrywać "dramat kontekstu" - wynikający nie (jak to bywało w sztukach o tradycyjnej strukturze) z postępów intrygi, lecz z udramatyzowania pewnego stanu rzeczy.
Otóż to. Zamiast intrygi - sytuacja. Ale nie statyczna. Sytuacja, w której odsłaniają się głęboko ukryte pokłady ludzkiej świadomości. Sytuacja, w której osoby działające, jak bohaterowie Dostojewskiego, zrywają z ogólnie przyjętymi konwencjami - aby poznać siebie i innych, aby przełamać - nawet kosztem zadawanego cierpienia - dystans dzielący od otoczenia.
Reprezentanci "nowej fali" w dramaturgii amerykańskiej takie w każdym razie przyjęli założenia. Tym właśnie zwrotom ku treściom, wyrażanym nowym dramaturgicznym językiem, przeciwstawili się komercjalnej, brodwayowskiej tandecie. Postanowili, jak to kiedyś określił Camus "postawić diagnozę kondycji ludzkiej w świecie strzaskanych wierzeń". Dodajmy - w tamtym świecie, w którym na miejscu "strzaskanych wierzeń" nie narodziła się jeszcze wiara w sens ludzkich poczynań, w celowość indywidualnego i zbiorowego wysiłku. Dramaturdzy amerykańskiej "nowej fali" "...odkryli nagle, że żyją w świecie, rządzonym przez prawa i zasady, które już dawno zbankrutowały, stracimy jakikolwiek sens, są już tylko martwymi formułami".
W sztuce "Kto się boi Virginii Woolf?'' możemy odnaleźć - choć nie zawsze jednoznacznie wyrażone - te obawy i te znaki zapytania. Albee burzy świat społecznego konwenansu, świat konformizmu, załatwiających wszystko gładkich formułek.
Młody biolog Nick ze swą żoną Żabcią - to uosobienie tego konwenansu. Dla nich wszystko w życiu jest proste i jasne. Pieniądze i kariera, nieprzebieranie w środkach i pogarda dla "słabych", konsumpcyjny stosunek do życia. Światopogląd mający swoje odpowiedniki w konwenansje, towarzyskiego obcowania. Gdy Nick składa nocną wizytę Marcie i George'cwi - od pierwszych słów "towarzyskiej" rozmowy czuje się zagrożony, atakowany przez nieznaną sobie, obcą i wrogą siłę. Czuje brak towarzyskiego "partnerowania", czuje, że ktoś tutaj nie dotrzymuje reguł "gry".
Albee ustanawia prawidła własnej "gry": inteligencja contra bezmyślny konwenans. Ale nie tylko to. George - to człowiek, który przekroczył "smugę cienia", wyszedł poza młodzieńcze entuzjazmy, zdobył gorzką mądrość wieku dojrzałego. Gdy Nick mówi o swym życiowym celu, George za jego plecami wskazuje ręką - ku górze.
Jest jeszcze trzeci George, jak w sztuce Pirandella. George w stosunku do Marty. Prowokowany i pozornie poniżany, nieustannie przy tym walczący. Piekło codziennej egzystencji dwojga niedobranych ludzi? Tak by się pozornie wydawało. George i Marta są sobie nawzajem potrzebni, potwierdzają nawzajem swoje istnienie, żyją intensywniej właśnie dzięki tej walce.
Czy to tylko ich indywidualny przypadek, czy też może każdy związek mężczyzny z kobietą tak się właśnie musi kształtować? Na to pytanie Albee nie daje odpowiedzi.
Gdybyśmy chcieli traktować sztukę Albee'ego w myśl praw klasycznej dramaturgicznej konwencji, uznalibyśmy końcowe sceny z synem za węzłowy dla sztuki finał. I wtedy - uznając dramaturgiczną efektowność zaskoczenia - musielibyśmy obruszyć się na efekciarstwo wynikającej z niej pointy - płytkość tego mitu, kultywowanego przez dwoje dorosłych ludzi.
Ale obrońmy Albee'go przed nim samym. Nie sentymentalny i kiczowaty, choć zręczny finał jest tu istotny. Istotne jest wszystko to, co się rozgrywa na przestrzeni kilku nocnych godzin między czworgiem ludzi - ten pozornie statyczny - a w gruncie rzeczy jak najbardziej dynamiczny dramat wzajemnie szarpiących się ludzkich istot. Nie w finale szukajmy pointy sztuki. Nie tam jest ona zawarta.
Sztuka Albee'go budzi nasz protest. Inny jednak, niż to sobie zamierzył autor w odniesieniu do swego społeczeństwa. Tam - chciał sprowokować, chciał rzucić wyzwanie swym zapatrzonym w ideał prosoerity współziomkom - mówiąc: - Tacy właśnie jesteście! Ale nie wychodził poza diagnozę. Widział analizowaną przez siebie sytuację egzystencjalnie, bez uwarunkowań społecznych.
Myśmy już wyszli poza kilka kręgów lęku - wiążących bohaterów Albee`go. Ale pozostały - i chyba na zawsze pozostaną - inne strefy - konfliktów uczuciowych, poszukiwań odpowiedzi na tzw. odwieczne pytania ludzkości. I w tej płaszczyźnie spotykamy się z Edwardem Albee.
Jerzy GOLIŃSKI dokonał podwójnie trudnego zadania. Wyreżyserował sztukę i sam wystąpił w jednej z głównych ról - odnosząc w realizacji obu tych zamierzeń pełny artystyczny sukces. Jako reżyser potraktował sztukę Albee'go jako dyskusję o człowieku. Przy całym jej dramatyzmie - nie zagubił świetnego momentami humoru. Po nieco słabszym pierwszym akcie widz przez dalsze dwa akty pozostaje pod całkowitym działaniem tego, co dzieje się na scenie. Wrażenie utrzymuje się na długo po opuszczeniu teatru.
GOLIŃSKI - aktor zagrał przede wszystkim - siebie. Człowieka wybitnie inteligentnego, pozbawionego ułatwiających życie złudzeń. Włożył w tę rolę całą swoją fascynującą osobowość. Dał sugestywną, dużej miary kreację. Zagrał naturalnie, bez "aktorstwa", był współczesnym, dręczonym przez niepokój człowiekiem, przeciwstawiającym światu swą wyostrzoną inteligencję.
Widziałem sztukę Albee'go w Londynie, w Piccadilly Teatre. Kreujący rolę George'a aktor zagrał ją w groteskowym stylu, akcentując głównie momenty humorystyczne. Koncepcja Golińskiego jest głębsza, jest pełniejsza.
Całą mieszczańskość i wulgarność (uzupełnijmy: wulgarność na pewnym towarzyskim poziomie), tak typową dla współczesnej kobiety amerykańskiej "pogardę mężczyzn" - pokazała świetna w roli żony George'a Lucyna LEGUT. Jej Marta jest istotą bezmyślną i nieodpowiedzialną, okrutną i kierującą się niekontrolowanymi odruchami. A jednocześnie jest jakimś uzupełnieniem George'a. Wręcz przejmująco zagrała Lucyna Legut tak ryzykowne aktorsko końcowe sceny. Szkoda, że w zamiarze podkreślenia wulgarności przerysowano jej charakteryzację, przystrajając jej głowę w nastroszone, jak koguci grzebień, pióra. Wystarczył by przecież sam jaskrawy szlafrok i wyzywające "farmerki".
Parę Nick - Żabcia zagrali Jadwiga POLANOWSKA i Tadeusz BOROWSKI. Po pewnych chropowatościach w akcie pierwszym - w "Nocy Walpurgii" i "Egzorcyzmach" weszli w pełni w swoje role. Żabcia jest rozhisteryzowaną, nieświadomą niemal samej siebie infantylną samiczką - i te cechy POLANOWSKA świetnie uwydatniła. Nick Tadeusza BOROWSKIEGO uważa ten najlepszy ze światów za drabinę do swej kariery. Nie ma żadnych wątpliwości: wszystko jest tu dla niego, w świecie pełnym takich jak on na pewno zrobi karierę.. Pod tą na jeża ostrzyżoną blond czupryna kryją się chyba znane nam skądinąd "ubermenschowskie" ideały. Co nie przeszkadza, że dla kariery będzie się lokajsko wysługiwać córce rektora uniwersytetu. Rolę tę zagrał Tadeusz Borowski w pełni konsekwentnie i przekonywająco.
Posprzeczałbym się tylko z reżyserem co do początkowego ustawiania roli Nicka. W pierwszym akcie jest Nick zbyt bierny, nie reaguje - poza werbalnym protestem - na "psychiczne osaczenie", zaaranżowane przez George`a, nie akcentuje protestu człowieka, zagrożonego w swej "formie", w swych obyczajowych konwenansach.
Brak mi miejsca na opisanie scenografii Franciszka STAROWIEYSKIEGO. Była ogromnie sugestywna, eksponowała swą wyrafinowaną prostotą dramat czworga zamkniętych w niej ludzi.
Wystawienie sztuki Edwarda Albee'go w Teatrze "Wybrzeże" jest polską prapremierą. Jest to wybitne przedstawienie.