Zdzieranie etykiet
Na tym przedstawieniu odczuwa się w pełni całą stereotypowość pytań w rodzaju "Jak się podoba", z którymi zazwyczaj zwracamy się do znajomych w czasie przerw teatralnych i którymi przez nich nawzajem bywamy częstowani. Ta sztuka nie może się podobać, jeśli pod tym terminem rozumiemy swoisty rodzaj zadowolenia estetycznego, zaspokojenie ciekawości intelektualnej czy potrzeby rozrywki, jakie na ogół wynosimy z sal teatralnych. Utwór ten musi rodzić opory, sprowokować gwałtowny sprzeciw, musi wstrząsnąć widzem, a także niekiedy zgorszyć jaskrawością sytuacji i brutalnością dialogu. Mowa jest o utworze amerykańskiego awangardowego pisarza Edwarda Albee'go pt. "Kto się boi Virginii Woolf?", który po swej głośnej prapremierze nowojorskiej i wystawieniu przez szereg teatrów w Europie doczekał się polskiej premiery w Teatrze "Wybrzeże".
Gdy opuszczałem po przedstawieniu teatr w Sopocie zrozumiałem, a właściwie odczułem pełną treść antycznego terminu "katharsis". Przypuszczam, że w podobnym stanie jak ja opuszczali starogreckie areny ówcześni widzowie po obcowaniu z klimatem nieszczęść i zbrodni, jaki ewokowali przed nimi starożytni tragicy. I ta siła oddziaływania, wstrząs, jakiemu jest poddany obserwator zdarzeń scenicznych, jedynie upoważnia do określania tego utworu - a robili to niektórzy krytycy - jako współczesnej tragedii, mimo iż Albee daleki był od rekonstrukcyjnych ambicji wobec tego gatunku w tym znaczeniu, jak to cechowało klasycyzm Eliota czy u nas próby Kruczkowskiego - autora "Śmierci gubernatora".
"Kto się boi Virginii Woolf?" tkwi mocno korzeniami w literaturze XX stulecia. Lubiący popisy erudycyjne krytycy nie omieszkają wskazać na koneksje Albee`go z całą plejada pisarzy od Strindberga i Przybyszewskiego poczynając aż po O'Neilla i Tennessee Williamsa wraz z sięgnięciem po całą rekwizytornię współczesnej literatury z psychoanalizą i dorobkiem awangardy paryskiej na czele. Zabieg zresztą dość jałowy, gdyż, wbrew wszystkiemu doprowadzający do przeświadczenia o odrębności i oryginalność , czy, jak kto woli, współczesności talentu autora tej sztuki. Na jedno tylko może warto zwrócić uwagę. Albee tak jak wielu współczesnych mu dramaturgów, chętnie posługuje się niedookreśleniem i wieloznacznością, poczynając już od samego tytułu sztuki. Dlatego zwolennicy dokładnego, i w miarę precyzyjnego formułowania warstwy "znaczeniowej" utworu literackiego mogą sobie na tej sztuce połamać zęby. "Kto się boi Virginii Woolf?" próbuje się odczytać jako satyrę środowiskową, demaskującą z iście gogolowską pasją sytuację amerykańskich intelektualistów. A można również ująć ten utwór jako obraz określonego społeczeństwa, ujrzeć w nim - jak to już nie bez trochę staroświeckiego wdzięku napisano - "łabędzi śpiew skazanego świata". Nie bez racji można też dopatrzeć się w tym utworze symbolu współczesnej ludzkości, skłóconej ze sobą, nienawidzącej się, zwalczającej, lecz skazanej na egzystencję na wspólnej planecie. Pora jednak skończyć z tymi spekulacjami, zwłaszcza że znalazłem się w niebezpiecznej bliskości granic kosmosu. A także dlatego, że niejednoznaczność wprowadzonych przez autora motywów i wątków stwarza jeszcze wiele podobnych możliwości. Wartość tego utworu tkwi więc nie w jego walorach poznawczych, lecz w sile i gwałtowności dążenia do obnażenia dna ludzkiej egzystencji, odartej ze złudzeń i pozorów, w jakie starannie ubraliśmy nasze wnętrza.
Widza czy czytelnika może zmylić realistyczna faktura tej sztuki. Realizm czy może lepiej neorealizm Albee'go widoczny w zrezygnowaniu z groteskowej deformacji stworzonej przez niego rzeczywistości czy też w zadbaniu o społeczno-obyczajową i psychologiczną motywację zdarzeń scenicznych, traktowany jest przez tego pisarza jako jeden z możliwych środków wypowiedzi, bez przywiązywania do tego faktu większej wagi i bez ambicji stworzenia "życiowej" iluzji. Pozwala to Albee'mu np. niespodziewanie wprowadzić w niesłychanie dramatyczny, nasycony wulgaryzmami dialog partię wierszowaną, by zademonstrować "literackość" czy "teatralność" kreowanego przez siebie świata.
Twórcy sopockiego przedstawienia doskonale uchwycili te właściwości pisarstwa Albee'go. Zaproszony do współpracy z Teatrem "Wybrzeże" scenograf FRANCISZEK STAROWIEYSKI umieścił dekoratorski przekrój pokoju na podeście i odgraniczył wewnętrzną ramą od otworu scenicznego. Symetryczny układ rekwizytów, najeżona gwoździami ściana świadczyła, że scenoplastyka Starowieyskiego, mimo pozorów swej XIX-wiecznej opisowości, ma za sobą doświadczenia kubizmu i surrealizmu. W tym klimacie utrzymane były również interpretacje aktorskie. Wszyscy wykonawcy uniknęli groteskowego przerysowania kreowanych postaci osadzając je w realiach obyczajowo-psychologicznych nakreślonego przez autora środowiska co bynajmniej nie odebrało im posmaku surrealistycznego demonizmu. LUCYNA LEGUT jako Marta wydobyła całą wulgarność i nieodpowiedzialność tej postaci. Aktorka nie odebrała jej jednak przejawów inteligencji, czyniąc z niej niemal równorzędną partnerkę w stosunku do męża. Tym bardziej więc kontrastowała z Żabcią JADWIGI POLANOWSKIEJ która wyakcentowała w tej postaci całą jej ograniczoność i głupotę. Nick w ujęciu TADEUSZA BOROWSKIEGO reprezentował typ bezwzględnego cynika za wszelką cenę dążącego do zrobienia kariery. Najbardziej bogatą i złożoną oraz intrygującą postacią spektaklu był jednak Georg w wykonaniu JERZEGO GOLIŃSKIEGO. Jego Georg był największą osobowością w mikroświatku Albee'go, autentycznie przejętą wewnętrznym dramatem zagubionego we współczesnej cywilizacji człowieka, który mimo to, a właściwie w wyniku tego, nie ustępuje swym protagonistom w okrucieństwie i pasji zadręczania. Rola bardzo dojrzała i wybitna, działająca nieco na zasadzie zaskoczenia, gdyż Jerzy Goliński rzadko w ostatnich czasach sięgał po aktorską szminkę.
Goliński-aktor dzieli jednak sukces z Golińskim-reżyserem który ujął całość spektaklu w najtrafniej dobrany styl i poprowadził szczęśliwie przez wszystkie grożące ze strony tekstu niespodzianki i niebezpieczeństwa. To, że ten przydługi jak na nasze przyzwyczajenia, spektakl śledzi się z niesłabnącą do opuszczenia kurtyny uwagą zawdzięcza się umiejętnemu rozłożeniu przez reżysera akcentów dramatycznych, wirtuozerskiej niemal żonglerce dużą skalą nastrojową, wydobyciu wewnętrznej dramaturgii tej sztuki, opartej nie tyle na rozwoju akcji, ile udramatyzowaniu sytuacji i dialogów.
Spektakl ten jest interesującym etapem w poszukiwaniu przez Teatr "Wybrzeże" formuły teatru "żywego", teatru, który nie chce ograniczać swej roli co spełniania zadań instytucji kulturalnej, lecz pragnie włączyć się w skomplikowany system problemów naszych czasów i, jeśli je już nie kształtować, to przynajmniej uświadamiać. "Kto się boi Virginii Woolf?" jest również polską prapremierą sztuki Albee'go i przedstawienie sopockie jest godne tego wydarzenia. Podkreślam ten fakt, gdyż jest on jeszcze jednym potwierdzeniem przełamania przez teatry prowincjonalne monopolu scen stołecznych i krakowskich na ważkie wydarzenia w tej dziedzinie sztuki.