A ja się nie boję Virginii Woolf...
PIEKŁO to są inni - powiedział kiedyś Sartre w sztuce "Przy drzwiach zamkniętych". Inni - z którymi musimy dzielić wspólne godziny, kiedy nie mamy na to najmniejszej ochoty. Edward Albee w sztuce "Kto się boi Virginii Woolf?" mówi to samo, tyle że nie tak oryginalnie. Niedobrane małżeństwa, wybujały seksualizm, zdrady - które przestały już być zdradami, alkoholizm - wszystko to już było w całym dorobku teatrzyków bulwarowych, z teatrzykami broadwayowskimi włącznie. Dlaczego więc sztuka Albeego nie nudzi?
Chyba dlatego, że została świetnie napisana i że spektaklowi sopockiemu (premiera w Polsce!) nadano zdecydowany kształt sceniczny.
Na pewno należy się za to laur uznania reżyserowi Jerzemu Golińskiemu. Całość rozgrywa się na tle syntetycznej, pudełkowej dekoracji - dodającej duszności atmosferze, w której żyją dwie pary, przypadkowo spotykające się na nocnej wódce. Autorem scenografi jest Franciszek Starowieyski.
Lucyna Legut jako Marta niepotrzebnie rozpoczyna całą akcję tego dramatu na "wysokich obrotach" swojego temperamentu. Wydaje mi się, że wulgarność Marty powinna narastać, przechodzić od postawy "pani domu" - dostosowanej dla wzorów mieszczańskiej rodziny - do takiej, jaką jest w istocie: rozwydrzonej alkoholiczki, na granicy paranoi. Kiedy nie potrzeba już maskować swojej postawy, gdy właśnie ma przedstawić krzykliwą żonę-wiedźmę, jej gra staje się sugestywna, a postać zdobywa pełny, wyrazisty modelunek. Jerzy Goliński prezentuje nam męża Marty - George'a - człowieka, który doświadczył życiowej goryczy i klęski. Jest pozornie zrównoważony, ale pod tą maską równowagi i cynizmu kryje się człowiek słaby, "plazmoid", łudzący się posiadaniem kręgosłupa i charakteru. To znakomita rola Golińskiego.
To jedna para. Druga to - egzaltowana "Żabcia" (Jadwiga Polanowska), młoda posażna małżonka i wierzący w swój spryt młody człowiek - Nick (Tadeusz Borowski) o nieco wybujałym temperamencie małżeńskim i braku taktu w sprawach, w których potrzeba mu go przede wszystkim.
Właśnie reżyseria i gra tej czwórki powoduje że pijacki dialog w trzech obrazach - nie przestaje być dramatem, a momentami przykuwa widzów do krzeseł. Okazji do przekroczenia granicy dobrego aktorstwa na rzecz "zgrywy" jest kilkadziesiąt i dlatego sztuka ta jest tak trudna do zaprezentowania, a imać się jej mogą tylko teatry znakomite i znakomici aktorzy. To nie palenie kadzideł przed Teatrem "Wybrzeże" i zespołem przedstawiającym sztukę Albeego. To oczywisty fakt.
Powiedzieć o tym należy dlatego również, że zaraz nastąpi coś przeciwnego: ocena treści. Bo poza niewątpliwym talentem dramaturgicznym pana Albeego, poza zgrabnie poprowadzonymi dialogami (Marcel Achard nazwał go "mistrzem dialogu") - istnieje przecież fabuła.
Ktoś powiedział: - to uogólnienie współczesności, w której żyje społeczeństwo amerykańskie, drapieżne uogólnienie, niemal wiwisekcja...
Oczywiście - sztuka została napawana świetnie, zagrana znakomicie i reprezentuje jeden z dyskutowanych najbardziej na Zachodzie utworów. Ale chyba nie trzeba mierzyć za wysoko, gdy chcemy oceniać walory jej konfliktu, zwłaszcza od strony społecznej. Oto po dwudziestu latach małżeństwa - w ciasnym światku intryg o podłożu kariery i sexu - bezdzietna para - doskonale dająca sobie radę z olbrzymimi ilościami alkoholu - tworzy mit o istnieniu syna "gdzieś w świecie". Syn jest postacią fikcyjną, wymyśloną przez pana George'a, a zaakceptowana i dostatecznie urojona przez Martę - alkoholiczkę. Ponieważ Marta jest "niegrzeczna" - George postanawia, że syn "za karę" zginie. Postanowienie to podejmuje w momencie, gdy Marta odchodzi aby zdradzić go w drugim pokoju - z pijanym młodym Nickiem, a zanim jeszcze on sam odwiedzi pijaną do nieprzytomności i odpoczywającą nago na kafelkach w łazience - młodą żonę Nicka - "Żabcię".
To wszystko zostaje opatrzone szaradowym tytułem "Kto się boi Virginii" (stara piosenka dziecięca śpiewana przy zabawie w rodzaj naszej "Gąski do domu"). Tytuł jedynak sugeruje jednocześnie, że nie chodzi tu o wilka lecz o pisarkę Virgiinię Woolf. Oczywiście - żeby było dziwniej. Podobnie, żeby było oryginalniej, poszczególne akty noszą osobliwe tytuły - "Gry towarzyskie", "Noc Walpurgii", "Egzorcyzmy".
Jeśli jednak istotnie kryją się w tej sztuce głębokie treści i alegorie współczesności, warto byłoby przestrzec tych, którzy od tych treści pragnęliby zapoznać się ze współczesnością. Przypominaliby bowiem owego mnicha z "Dekamerona", który przed udzieleniem rozgrzeszenia młodej dziewczynie, proponował aby pokazała mu dokładnie w jaki sposób zgrzeszyła z narzeczonym.