MELOKINODRAM
Dźwignięty został kolos i ten kolos runął na scenie. Działo się to w oczach publiczności,a trwało przeszło trzy godziny, od dziewiętnastej trzydzieści do dwudziestej trzeciej. Z kwadransu na kwadrans Szekspir przeobrażał się w jakąś spotworniałą operę wagnerowską zagraną dla żartu,gdzie wszystko jest zatraceniem miary,sensu, i smaku. To ma swoją nazwę: widowisko. Po raz pierwszy odczułem w teatrze z taką siłą urągliwy sens tego słowa. Co to jest? Jak to najkrócej określić? Melokinodram,a więc rzecz poetycka z muzyką i kineformami. Taka luksusowa rewia kostiumowa,a do tego wystawiona z wściekłą powagą,którą być może znały jedynie dawne teatry konwiktów jezuickich. Gdyby choć przez chwile w to uwierzyć trzeba by przypuścić natychmiastowy koniec sceny. Bo Szekspir jeśli chcecie wiedzieć,to demon teatru który może utaić się na lata całe,ale czasem rozpętuje żywioły i wtedy już nie ma czasu na ucieczkę.Następuje chwila,o której na dobrą sprawę powinien myśleć widz i krytyk: chwila wielkiej katastrofy teatralnej. Zaczyna się niewinnie,najpierw wystawią gdzieś "Sen nocy letniej" jedną i drugą komedię,potem gdzie indziej "Burzę",jakiś śmiałek porwie się na "Hamleta" i zagrozi światu. Wyjdzie lub nie o tym decyduje przypadek i kaprys chwili,teatr za "Hamleta" nigdy nie poniesie pełnej odpowiedzialności,reszta należy do widza. Kiedy rozzuchwalenie dojdzie szczytu rozpoczyna się wielka cisza,wszyscy wiedzą - czas na kroniki,i na tragedie. I tak po kroczku,po pół zbliżamy się nad samą krawędź przepaści zwanej "Makbetem". Istnieją sztuki,co na dobrą sprawę powinny być grane z małymi przerwami przez okrągły rok,a których teatr nie jest w stanie podjąć częściej niż raz na dwie generacje aktorskie. Do takich należy "Makbet". Składa się na nie wysiłek aktorów i reżysera,doświadczenie i kultura całej epoki,składa się świadomość widza,składają się wypadki. Coś niesłychanie ważnego musi się zdarzyć aby człowiek zdał sobie sprawę z potrzeby obejrzenia "Makbeta", coś musi się nagromadzić w nim samym,aby miał siłę w tym tekście dojrzeć pasjonującą rzeczywistość a nie jedynie upiora z żelaznych lektur szkolnych. Czy coś takiego nastąpiło? Przypuszczam,że tak,skoro ostatnia premiera warszawska tego dramatu odbyła się przed pierwszą wojną światową,ba! przed japońską. Trzeba jednak trochę wyobraźni, by powiedzieć z namysłem współczesność "Makbeta". Tylko to. Mało? I przedstawienie każe myśleć o nieprzeczuwanych rozmiarach "Makbeta" - nieporównywalnych i współczesnych - chociaż samo jest w całości katastrofą. Nie wińmy aktorów. W teatrze owoce zbierają zawsze ostatni,nigdy pierwsi. A chciałbym jeszcze kiedyś zobaczyć "Makbeta" z Haliną Mikołajską i Janem Świderskim w rolach głównych. I niechby Andrzej Sadowski zapewnił temu przedstawieniu konstrukcję sceniczną. "Makbet" którego widziałem jest do powtórzenia. "Makbet" którego widziałem jest nie do przyjęcia. Wszystko osobno nosi cechy perfekcji,wszystko razem składa się na obraz martwoty. Tak bywa gdy technik góruje nad ideą teatralną. Bo pierwszą cechą melokinodramu jest prawo roztrwonienia stylu na rzecz efektów inscenizacyjnych,każe ono zasłonić przepychem środków - brak istotny wyrazu. Na scenie rośnie muzeum w pełnej grozie martwych rekwizytów. I o to moja pierwsza pretensja: "Makbet" Korzeniewskiego jest rewią stylu nie jego wyborem. Zamarła,uległa przerwaniu więź między stylem i funkcją. To tak jakby Korzeniewski uparł się przewyższyć w teatrze "Krzyżaków" Forda. I dopiął swego,lecz udany rozmach nie prowadzi donikąd,nie tworzy bowiem stylu.
2 Od wieków gra się te same teksty,ale przecież robią inny teatr. Szekspir klasyków,Szekspir doby romantycznej,Szekspir secesji,Szekspir ekspresjonistów. Jakby tego było mało, istnieje też Szekspir hollywoodzki. W oglądanym "Makbecie" miesza się jakiś bezcelowy naturalizm z wulgarną symboliką,iluzjonizm z elżbietańską umownością dosłowność z pastiszem.I w tym właśnie kłębowisku intencji,które albo przerosły siebie,albo nie znalazły wyrazu,w tym właśnie nadmiarze namysłów,zakłóceniu form,narodził się melokinodram. Już nic nie ma sensu,ani sztuka Szekspira,ani stara legenda o szkockim królu,ani współczesność,ani renesans. Wszystko jest tak samo ważne i nieprawdziwe,trzy wiedźmy,nóż,Banko,podświadomość,mit,historia. Tak samo ważne,nieprawdziwe i bezsensownie okrutne. I proszę nie mówić,że melokinodram służy jakimkolwiek celom teatralnym, moralnym,politycznym, bo nie służy niczemu. Szekspirowi odebrano tragizm i przenikliwość,utrupiono poezję,odarto ze skóry kolosa,potem ustrojono z ordynarnym przepychem i wystawiono na widok publiczny zwłoki. Nie pociekła ani jedna kropla krwi.Nic.I nieprawdziwie musi zabrzmieć scena obłędu Lady Makbet,jedna z najtragiczniejszych scen,w których gra kobieta,scena I aktu V. W melokinodramie nikt nie może serio obnosić swojej winy,poruszenia aktora muszą być puste,nie ma ofiar,katów,nie ma zbrodni. Tak samo kiepskim żartem scenicznym staje się scena pałacowa,scena 4 aktu III,kiedy Makbet gości ducha Banka. Nawet upiory są nieprawdziwe,nie tylko ludzie. I co z tym może mieć wspólnego Szekspir? W dramacie królewskim,po zamknięciu akcji, po jatkach królewskich wchodzi na scenę jasny książę. Bolingbroke,Richmond, Fortynbras,Malcolm: imiona tej samej postaci. Wchodzi jasny książę i teraz dzieje się coś niesłychanie istotnego,bo on wnosi klucze szekspirowskie na scenę,wnosi klucze do dramatu,który się skończył. Zazwyczaj bez jego udziału,ale jest jeden wyjątek:"Makbet". Malcolm ma więcej do powiedzenia niż Richmond,niż Fortynbras,a nawet Bolingbroke. Tu główny punkt sporu z Korzeniewskim,i nie wiem czy potrafię przeprowadzić to właściwie. Bo pewne,że w historii teatru jasny książę był przedstawiany rozmaicie,zakładam, że mógł być przedstawiany rozmaicie - przypuśćmy,że na ogół z nadmierną dozą optymizmu naiwnego. Dla Korzeniewskiego Malcolm nie jest jasnym księciem,tylko młodym wilczkiem spuszczonym z łańcucha,który za chwilę pokaże co potrafi, tyranem co nie zdążył zakosztować władzy,pierwszą osobą dramatu,który się zacznie. Szekspir to mówi scena 3 aktu IV. Nic jeszcze nie budzi wątpliwości. Na koronację prosimy do Skony! To brzmi jak groźba,wyzwanie rzucone w zakończeniu dramatu. Tak,ale "Makbet" według Korzeniewskiego na scenie jest tylko sztuką o soldatesce. I jego Malcolm jest bohaterem ze sztuki o soldatesce. Soldateska - przedstawiona z pełnym przepychem melokinodramu - nie zostawiła miejsca na polemikę z soldateską. Szekspir obrócił się w swoje przeciwieństwo. Szekspir nareszcie jest jałowy! I na tym polega krach inscenizacji "Makbeta". Kryminalna fabuła,nudna i dosyć niesmaczna. Po co ta baśń z pogróżkami? Malcolm w przedstawieniu(młody książę Kumberlandu duszący się od nienawiści i hamowanego okrucieństwa,który u Szekspira wie o sobie więcej niż Makbet,który z pełną świadomością,z naturalną dumą i cynizmem oznajmia,że go przewyższy w zbrodni,książę Kumberlandu który równocześnie mówi prawdę i jej zaprzecza,czy na odwrót: mówi kłamstwo by mu zaprzeczyć, który poddaje próbie Malkdufa aby poddać próbie siebie, książę Kumberlandu który w scenie 3 aktu IV,scenie co jest cała "Szekspirem",jednym z tych figli gry,słowa i myśli dla jakich ciągle jeszcze istnieje to co nazywamy teatrem)zapada się,kurczy,maleje do rozmiarów pospolitego żołdaka. Nic.Nic. Słowa. Kwestia w melokinodramie. Inscenizacją "Makbeta" zawładnął demon posępnej myśli. Dokonała się rzecz dosyć rzadka w dziejach kultury, jeśli zważyć że Korzeniewski prześcignął Pascala w swych zasmucających rozmyślaniach nad naturą ludzką. "Niebezpiecznie jest zanadto pokazywać człowiekowi,jak bardzo podobny jest zwierzętom,nie wskazując mu jego wielkości. Również niebezpiecznie jest zanadto mu ukazywać jego wielkość bez jego nikczemności. Jeszcze niebezpieczniej jest zostawiać go nieświadomym i jednego i drugiego. Ale bardzo korzystnie jest ukazywać mu i jedno,i drugie". Wiedział o tym Szekspir. W tym spektaklu gra się tylko tekst Szekspira;to nie Szekspir;wszystko uległo spłaszczeniu. Bo drugą cechą melokinodramu jest prawo wulgaryzowania przedstawianych treści. I o to jest moja następna pretensja: "Makbet" Korzeniewskiego zburzył ład intelektualny sztuki i nie zastąpił go żadnym nowym układem wartości poza gołym efektem iluzji przedstawieniowych.
3 Z dramatu został jakiś przerażający,kaleki nonsens,blaga na serio. Nie ma Szekspira: ile to zdanie znaczy w teatrze.
Melokinodram uporał się gładko z Szekspirem,a miał nie dać rady aktorom? Dał radę. Makbet,Jan Świderski szamocze się z upiorem przez pięć aktów,jest to dosyć tragiczne,i wychodzi pokonany. Ale wychodzi jak aktor. Rola którą przez pierwsze dwa akty dźwiga w górę wbrew wiązaniom melokinodramu w trzecim runęła. Scenę 2 aktu III zagrał na krzyku. Położył rolę po elżbietańsku. Jest w tym jakiś duży gest aktora, dobry smak,świadomość granicy stylu. Nie można dalej. Sam pokazuje do jakiego punktu wolno kreację dźwignąć,od jakiego punktu rola się zapada. Ci wszyscy,którzy zatykają uszy mogliby ostatecznie wyjść po V akcie uspokojeni z teatru, gdyby zechciał nadłatać rolę,zabawić się w konferansjera, wykpić konceptem aktorskim,zagrać z dystansu. Ale nie,wbrew warunkom melokinodramu brnie do końca w Szekspira,dopóki się daje. Trzeba mieć siłę i męską świadomość gry,aby tak położyć rolę. Być może Świderski zechce dalej,już po premierze budować Makbeta,tym razem zacząć w punkcie gdzie przerwał,mówię - być może. W zasadzie jest to jedyna rola w przedstawieniu,która budzi nieokreślone nadzieje i nakłania do cierpliwości. Co do mnie,obejrzę "Makbeta" za parę tygodni,spodziewam się zmian. Zresztą,już teraz rzecz jest zadowalająca w epizodach,gdzie raczej namysł aktorski Makbeta i komparsów zagórował - jak w scenie 1 aktu III,kiedy wchodzą dwaj mordercy. Osobliwi mordercy,pomagają przywrócić sztuce życie,na krótko,ale bo też więcej od nich nie wymagano. Dzwonkowski pod ociężałością i obojętną rezerwą kryje kunszt i nerw starego zbira,okazuje nie tyle lekceważenie wobec Banka,ile dla swego rzemiosła,które zna i sprzedał na usługi Makbeta. Dzwonkowski ma pełną rację,stary zbir musi mieć jaki taki stosunek do swego rzemiosła,choćby mu sprawa była obojętna. Budzi pełne zaufanie w Makbecie, który też do niego głównie zwraca słynną namowę. Pak okazuje tyle słodyczy i nieskrywanej uciechy z roli jaka mu przypadła na królewskim dworze,tyle skwapliwej gotowości, dobrodusznego okrucieństwa,że naturalnym musi się wydać ruch Makbeta,który odwraca się,gdy najmita staje za jego plecami. Budzi lęk nawet w tym,który mu płaci. Osadzony na miejscu spojrzeniem... cofa się... a potem znów zbliża kocim,miękkim ruchem. Pięknie podegrane! Ani słowa,na tekście bez wskazówek. Z takimi ludźmi Makbet mógł dokonać w Forres wszystko. Lady Makbet,Halinę Mikołajską melokinodram przygniótł bardziej niż Makbeta;trudno mi na temat pisać, ponieważ postać wyobrażam sobie zupełnie inaczej. W każdym razie Lady Makbet trzeba,przypuszczam,grać "na staro". Lady Makbet jest po prostu starsza od aktorki,która ją kreuje. Od każdej aktorki. Taka już osobliwość tej roli,treść. To naturalne,zastanówmy się do czego jest zdolna Lady Makbet, co przeszła. Wszystko sprowadza się w końcu do banału: zbrodnia postarza. I my to musimy widzieć,inaczej scena obłędu,scena 1 aktu V nie będzie miała tej dręczącej siły na wpół chorobliwych i na wpół sennych majaczeń. Przybliżenie, postaci Lady Makbet i Ofelii jest jednym wielkim nieporozumieniem,które zaważyło na całej kreacji. No i z punktu kładą rolę przepych i elegancja: warunki melokinodramu. Nigdy w życiu nie pozwoliłbym się Lady Makbet tak ubrać. A choćby worek na grzbiet! Scena poza tym fałszywie i myjąco odtworzona przez reżysera,utrudnia to lub wręcz udaremnia grę aktorce. Jest się o co spierać: ostatnia wielka scena Lady Makbet przed zejściem. Przypuszczam,że w teatrze elżbietańskim scena była bezwiednie komiczna, budziła ordynarny śmiech,tak jak zawsze budzi śmiech gwałtowne uczucie wystawione na widok,przez kontrast między prawdą wewnętrzną a pozorami naiwnych wyobrażeń. Bo kwestie Lekarza,Janusza Paluszkiewicza,i Damy towarzyszącej Lady Makbet, Haliny Jasnorzewskiej:są komiczne. I tak zostały napisane. Dopiero ten komizm może nam uprzytomnić,że judzicielka tana Kawdoru jest już słaba,tylko tragiczna. O to właśnie chodzi, tylko tragiczna.Obłęd Lady Makbet równa ją z tym co poziome, poniżona po raz pierwszy w dramacie zaczyna mówić prozą. Tak napisał Szekspir,jak wszystkie swoje sceny plebejskie, wulgarne Lady Makbet która judzi do mordu jest królową. Lady Makbet zadręczona "wyrzutami sumienia" jest tylko człowiekiem. Nie ma tragicznych królów ani tragicznych lekarzy,ani dam dworu,tragiczny jest tylko człowiek,kiedy go już odrzemy z tytułu,urzędu,stroju,władzy nad innymi i sobą skażemy na samotność i postawimy wobec wyników własnych działań. Korzeniewski swoje poszukiwania obrócił w mylnym kierunku,szukał tragicznej królowej.I tak zagrała Mikołajska. "Tragiczna" królowa musi nam się ukazać w pysznym peniuarze. tragiczny człowiek jest ubrany zgodnie ze stanem swojego ducha. I proszę nie mówić,że to spór o drobiazg,o kostium. Peniuar kładzie Lady Makbet nie aktorkę. Taka Lady Makbet jest komiczna,zamiast Lekarza i Damy. Scena kłopotliwa, Szekspir aż do śmierci nie mógł być z niej zadowolony,bo w teatrze elżbietańskim ryczeli mu przy kwestiach,które pisał ze ściśniętym sercem. Zaręczam,że w teatrze Korzeniewskiego jeszcze mniej miałby powodów do zadowolenia, choć z innej racji.I my też. Tak więc nie potrafię powiedzieć nic sensownego o grze Haliny Mikołajskiej,bo oczywiste przeszkody,jakie postawiono przed nią,udaremniły w dużej mierze jej poczynania. A resztę? Zrobiła:w scenie judzicielstwa próbuje okazać zatrważającą kobiecą władzę,jaką powinna mieć Lady Makbet nad Makbetem. Lady Makduf,Maria Klejdysz ma tyle kuszącego uroku ile tylko może budzić kobieta przed gwałtem, to dobrze. Ale bez przesady! Deklamuje z takim powabem,że dziesięcioletni chłopiec po pierwszej próbie powinien zacisnąć piąstki i zawołać: "Ja nie chcę!" A to już źle. Nie mówi się,proszę pani,takim tonem do dzieci. Nawet w teatrze Makduf,Henryk Bąk zaryzykował i osiągnął rzecz niesłychanie interesującą. Zbrutalizować rolę do tego stopnia. Frazes,na którym jego kwestie się opierają,zabrzmiał czysto,twardo, rozumnie. Od epoki Szekspira upłynęło tyle prawie,ile od panowania szkockiego króla do czasów w których napisano o nim dramat,a ciągle jedna prawda pozostała niezmienna: - frazes musi mieć siłę przekonywania. Gorzej,gdy Makduf rzuca przed sobą na kolana Malcolma. Ignacego Gogolewskiego,jak pragnie inscenizator. Mimo wszystko. Makduf walczy po stronie prawowitego księcia,o tym trzeba pamiętać. Jest trochę zbędnego weryzmu. Banko,Bolesław Płotnicki,gra bez zarzutu,ale tylko,zbagatelizował wagę postaci i roli. Z punktu musi dźwignąć siebie w interesie komparsa. Kiedy potem Makbet w wielkim monologu zaczynającym się od słów "Być tym, kim jestem,to jeszcze nic,trzeba nim być bez obawy" - powie: "choć nie ma nikogo,kogo bym bał się,a jego się boję. Przy nim tępieje mój geniusz" itd. - możemy nie uwierzyć. I runie Makbet,ośmieszony. Trzy wiedźmy,Elżbieta Czyżewska,Katarzyna Łaniewska,Alicja Wyszyńska,za łatwo opętują Makbeta. Grają na wyciemnionej scenie,tylko głosem. Łatwiej zmienić powierzchowność niż głos,który jest najmniej posłuszny; nad tym należało się zastanowić chyba. Młodziutkie wiedźmy które w piekielnym rozbawieniu wybierają los dla tana Glamisu, jeszcze bardziej niż reżyser. Banko,płaski przeciwnik Malcolm pomniejszają w moich oczach postać Makbeta. W tym błąd musi być chociaż wszystkie trzy podają tekst czysto,nie gubiąc poezji. Resztę ma za nie załatwić melokinodram, latarnia magiczna i muzyka. Ależ to przesada,proszę państwa, od najlepszego scenografa i muzyka nie należy tyle w teatrze wymagać. Bo inaczej wszystko co robi aktor stanie się epizodem,a cała sztuka cyklem epizodów. A czego w "Makbecie" Korzeniewskiego brak? Rytmu,szybkości,więzi między scenami, zależności roli od roli,namysłu nad sytuacją,konstrukcji postaci z myślą o wzajemnej grze. Ludzi,Szekspira,poezji. Można mniej żądać? Nie do przyjęcia jest ta monumentalna baśń z pogróżkami,w której zatracone zostały wszystkie miary,gdzie triumfuje otwarcie maszyneria - teatralna,która udaremniła grę aktorów i sama wystąpiła na proscenium. Bo trzecią właśnie cechą melokinodramu jest prawo spospolicenia gry żąda ono abdykacji aktora na korzyść przepychu środków,które wtargnęły do teatru prosto z kina z wielkiej rewii kostiumowej. Przedmiotem sporu są proporcje one upodobniają. Melokinodram jest niczym innym tylko naruszeniem proporcji,bezkształtnym tworem scenicznym, którego punktem odniesienia przestaje być człowiek; upodabnia widowisko do wszystkiego co nie jest teatrem. O to trzecia moja pretensja:"Makbet" Korzeniewskiego jest w ostatecznym rachunku dowodem b a g a t e l i z a c j i słowa i a k t o r a. Rezultat może być tylko jeden, odhumanizowanie sceny. Jak gdyby inscenizator nie zaufał Szekspirowi. I to jest najkomiczniejsze.
4 Korzeniewski zawiadamia w "Zapowiedzi" artykule zdobiącym program,że tworzy "Makbeta" współczesnego. Współczesny,o co chodzi? Polemiczny zapewne. Otóż,nie wydaje mi się aby inscenizacja dramatu z czymkolwiek polemizowała. Owszem, świadczy ona że Korzeniewski polemizuje po pierwsze:z aktorami,po drugie: z Szekspirem i po trzecie: jeszcze raz z Szekspirem i aktorami. Im dalej,tym gorzej. Duch polemiki udzielił się reszcie,tak że ostatecznie na scenie ujrzeliśmy dzieło które jest nieustającą polemiką w pięciu aktach. Polemizują tutaj role,sceny,literatura z muzyką i kinem, kostiumy z ludźmi. Ożywia nawet przedstawienie ten duch ciągłej polemiki. Mamy widowisko! Korzeniewski umyślił sobie poprzez "Makbeta" ukazać dramat władzy tak zwany. To spóźniony pomysł,a do tego płaski. Wyszło,wyszło. Wyszedł melokinodram,rzecz bezkształtna bez trwałych napięć intelektualnych,rewia na ponuro.Dramat władzy był rezultatem i formą polemiki politycznej. Rezultatem i formą! "Makbet" 60 nie może nabrać raptem charakteru polemicznego. Bo niby jak? A już na pewno nie tak,jak chce Korzeniewski.Rezultatem polemiki być nie może,bo za późno,wygasły preteksty,kiedy taka rzecz miała szanse sukcesu;nie mówię:intelektualnego,ale politycznego. To jest pewna różnica,i nawet cofnąwszy w pamięci i inscenizację,osadziwszy na ówczesnym tle,aktualnym niejako,nie potrafię jej przyznać zbyt wysokiej rangi. Natomiast formą polemiki "Makbet" być nie może bo osobliwość widowiska,rozmiar tego rodzaju machin teatralnych wyklucza taką możliwość. Podobnie upadły wielkie dramy romantyczne,i "Dziady" i śp."Kordian". Korzeniewski nic z tego wszystkiego nie zrozumiał,mam na to dowód - można go obejrzeć na scenie Teatru Dramatycznego. Dowód trwa przeszło trzy godziny,a stworzył go Korzeniewski własnymi rękami. Żeby dowód umocnić Korzeniewski posłużył się muzyką Grażyny Bacewiczówny.Bardzo mi przykro ale sztuki nie robi się metodą: jedno dzieło plus drugie dzieło. O ile wiem,muzyka Bacewiczówny nie powstała z myślą o widowisku Korzeniewskiego,ani na zamówienie,ani jako ilustracja. Skrzywdzono kompozytora,ale bo też melokinodram jest rodzajem który kaleczy i pomniejsza wszystko co wchłonie. Gdyby inscenizację zilustrowano dziełem Bacha moje wątpliwości byłyby te same. Melokinodram to,powtarzam, zakłócenie proporcji,taki układ w którym wszystkie elementy użyte są przeciwko sobie. Konstrukcja sceniczna Andrzeja Sadowskiego pozwoliła zachować w przedstawieniu warunek nowoczesnej umowności i - smak elżbietańskiego ubóstwa sceny. Ostrołuki i żebra sklepień budują szkic wnętrza. Kolumnada z natychmiastowym posłuszeństwem ruchomych członów przeobraża wnętrze w wolną okolicę,a wówczas stropy się usuwają: to proste,funkcjonalne. Kineformy? Tylko w rozmiarach cytatu! To zabawa z latarnią magiczną. Scenograf wpadł na pomysł:to dobrze,ale reżyser pozwolił aby całe kwadranse wyręczała go latarnia magiczna: a to już źle. Melokinodram położył akcenty. Co twórcze w robocie Sadowskiego niknie,co jest łatwym chwytem wychodzi na pierwszy plan. Bo melokinodram nie hierarchizuje środków, odziera je z funkcji; wówczas wszystko ma jednakową wagę i sens,wszystko jest na pierwszym planie. Kostium i kineformy, muzyka i aktor,światła i szczęk mieczy o szczyty. Bitwa pod Dunsinane dlatego kończy się potrójną klęską. Makbeta, "Makbeta" i Korzeniewskiego. Po króciutkim cytacie z kineform, kwestiach Makdufa,mogliby walczyć w ciemności,i niechby miecze szczękały! Jeszcze lepiej wypadłaby odrobina muzyki konkretnej. Tylko,że w tym przedstawieniu muzyka służy akurat do czego innego. Bitwa pod Dunsinane wymaga zastanowienia,propozycji skrótu. Pojedynek Hamleta z Laertesem może być cały na scenie przedmiotem estetycznego zachwytu,ponieważ racje moralne obydwu są równe.Jest to podwójne morderstwo,pokaz dworskiego fechmistrzostwa zarazem,a więc prawie balet,następstwo niezmiennych gestów. Czekamy nie na ich śmierć,zupełnie na co innego! Czy Hamlet zdąży Laertesa przekonać o swoich racjach,czy Laertes zdąży Hamleta ostrzec przed trucizną na ostrzu. Jak wiemy sam pada nim ugodzony. Ale przedtem umiera królowa i król. Trucizna trawi zwłokę,gra. I następstwo śmierci,najpierw królowa,potem król,potem Laertes,potem Hamlet. Ta kolejność służy wyjaśnieniu racji moralnych,umacnia w nas poczucie sprawiedliwości. Jatki szekspirowskie mają swój niezachwiany porządek,sens etyczny i estetyczny. Natomiast Makbet młócący się z Makdufem to widok dosyć jałowy. Bo my już wiemy z przepowiedni w I akcie że zginie z nich tylko jeden. I Makduf musi zabić możliwie szybko. Tak jak tego chce Szekspir. Scenę opatrzył jedną wskazówką:"walczą,alarm". Co to znaczy? Teraz Makbet zaczyna mówić,dlaczego? Bo jeszcze Makduf nie wyjaśnił mu,że jest mścicielem z przepowiedni,tym co nie "zrodzon z kobiety". Kiedy wszystko sobie wyjaśnią "wychodzą walcząc",według drugiej wskazówki Szekspira.Między pierwszym zwarciem a drugim trwa alarm,tymczasem Makbet i Makduf gadają bez końca,to konieczne,bo wzmaga nasz niepokój o Makbeta;jeśli żołdacy Malcolma wbiegną, zaszlachtują go jak wieprza. Więc jednak nie chcemy? Widać nie,widać Szekspir nie odebrał mu reszty człowieczeństwa w naszych oczach. Ale w przedstawieniu "Makbeta" wszystko odarto z człowieczeństwa,nawet śmierć. Melokinodram odbiera Szekspirowi porządek intelektualny,etyczny i estetyczny, ostatecznie kończy się komiksem,nudną łomotaniną,prawie bijatyką. Koniec,teraz już nawet goła iluzja pryska. Przestajemy myśleć o Makbecie,a zaczynamy się bać o Świderskiego,że mu Bąk palce poobrzyna. Panowie,dajcie spokój,nie pora ginąć pod Dunsinane! I za kogo? Widzę,że artykuł już do końca muszę poświęcić banałom. No więc przeżegnajmy się najpierw. "Makbet" jest tragedią. Tragedia jako taka wymaga zachowania więzi między układem estetycznym i etycznym. Bez tego warunku nie ma tragizmu. I "Makbet" Korzeniewskiego istotnie nie jest tragiczny,z tej prostej przyczyny,że melokinodram mącąc proporcje,wulgaryzując treści,trwoniąc styl na rzecz środków,burząc ład intelektualny,już na nic takiego nie pozwala,poza literalnym odtworzeniem fabuły. Sprawa osobna,co takie widowisko znaczy,ale nad tym zastanawiać się nie będę. Pewno coś znaczy,i pewno da się zinterpretować,jak wszystko. Ale, wróćmy jednak do Szekspira. Został najzwyklej zdeformowany. Bo czwartą cechą melokinodramu jest prawo deformacji, któremu może ulec Szekspir i Stendhal,Steinbeck i Faulkner, każdy. Bardzo mi przykro,jesteśmy w Hollywood. Nic więcej nie miałem do powiedzenia. A moja ostatnia pretensja da się sformułować tak: "Makbet" Korzeniewskiego jest wynikiem niekoherencji między porządkiem estetycznym a porządkiem etycznym,nie jest więc tragedią. Znalazłem stroniczkę, rozmyślań człowieka,który zaczął pisać parę dziesięcioleci po śmierci Szekspira,oto ona. "Lubimy widzieć w dysputach starcie mniemań;ale kontemplować znalezioną prawdę - zgoła nie! Aby ją uważać z przyjemnością,trzeba nam widzieć rodzącą się z dysputy. Tak samo w namiętnościach jest przyjemność w tym,aby widzieć,jak dwie przeciwne moce się ścierają,ale gdy jedna weźmie górę,to już jedynie brutalność. Nie szukamy nigdy rzeczy,ale szukania rzeczy. Tak samo w teatrze sceny,malujące zadowolenie bez obawy,są mdłe,toż samo ostateczna nędza bez nadziei i miłość brutalna,i bezlitosne okrucieństwo". Teraz już wiem,kto napisał pierwszą recenzję z "Makbeta" Korzeniewskiego. Ze wszystkich możliwych dróg nie wybrał on żadnej. Jego Szekspir nie jest ani tradycyjny - ani nowoczesny,ani elżbietański - ani awangardowy,ani polemiczny - ani poprawny. Renesansowej tragedii nie odtworzył,ani współczesnego dramatu władzy. Nie mógł. Miara tragizmu dziś jest inna,i konwencja. Najpierw z "Makbeta" musiałby uczynić burleskę. Nie znam się na tym,ale chyba prędzej Grotowski. Warsztat Bohdana Korzeniewskiego to awangarda a rebours. Tyle wynika z przedstawienia. Ostatecznie nad Szekspirem zagórował umysł najwidoczniej jednostronny ze skłonnością do doktrynerstwa,raczej niekoherentny,ze starą obsesją, ujawnioną nie w porę.