Artykuły

Lubię wyzwania

- Zależy mi, żeby rozpoznawalne było to, co robię, a nie moja twarz, bo tylko wtedy ma to sens i jest wartościowe - rozmowa z ADAMEM MORTASEM, śpiewającym aktorem, laureatem 26 nagród.

Magister sztuki aktorskiej (ukończył PWST we Wrocławiu), na etacie w Teatrze Nowym w Łodzi, współpracuje z Teatrem Nowym w Poznaniu, Teatrem Dramatycznym w Wałbrzychu. Nie tylko gra (obecnie w czterech spektaklach), ale reżyseruje i śpiewa z własnym zespołem Adam Mortas Encore. Przygotowują właśnie pierwszą płytę w korporacji z BeatBoat Production Mariana Lichtmana i Wojciecha Stępnika. Tłumaczy i śpiewa pieśni słynnego czeskiego barda Jaromira Nohavicy, który uważa go za najlepszego polskiego interpretatora swojego repertuaru. Od 2008 roku bierze udział w festiwalach piosenki aktorskiej, autorskiej i poezji śpiewanej. Jest kierownikiem artystycznym kabaretu seniorów Bi-Ba-Bo, z którym zdobył już pięć nagród. I pięć nagród z Teatrem Narodowym im. Emmetta Browna w Łodzi. Najważniejsze dla niego to: Grand Prix na Festiwalu Piosenki Aktorskiej w Bydgoszczy, "Nagroda publiczności dla najbardziej elektryzującego aktora" na Festiwalu Szkół Teatralnych w Łodzi i wyróżnienie w kategorii "Najlepszy debiut aktorski" w rankingu "Najlepszy, Najlepsza, Najlepsi" miesięcznika "Teatr".

Bohdan Gadomski: Ma pan dopiero 25 lat i konto z największą liczbą nagród - tylu nie ma żaden polski aktor w pana wieku. Musiał się pan straszliwie napracować, żeby objechać mnóstwo festiwali, wypaść jak najlepiej i potem już smakować sukces...

Adam Mortas: Wiadomo, że z każdym występem, nawet na najmniejszym festiwalu, wiąże się sporo pracy, ponieważ wszystkim uczestnikom zależy, żeby jak najlepiej wypaść. Obok nagród istotne jest poznawanie tam ciekawych ludzi i kontakt z publicznością, co rekompensuje pracę.

Zapewne ma pan świadomość, że w każdym festiwalowym występie było ryzyko, bo mógł pan przecież wrócić bez nagrody czy wyróżnienia?

- Nie zawsze jedzie się na festiwal, żeby wygrać, ale po to, żeby się pokazać, sprawdzić i nie popełniać błędów następnym razem.

Zastanawiam się, co przesądziło o pana sukcesach. Wnioskuję, że jest pan bardzo prawdziwy w tym, co robi. I to jest pana największą wartością. Prawda aktorska, nie efekciarstwo.

- Nie postrzegam aktorstwa jako udawania, raczej jako pokazywanie siebie przez różne środki i formy wyrazu.

Kto pana tego nauczył, kto uświadomił, że trzeba być prawdziwym, bo widzowie oczekują od aktora właśnie prawdy i emocji...

- Myślę, że miałem dużo szczęścia do profesorów w szkole teatralnej, od których wyniosłem bardzo wiele. Każdy z nich miał na mnie duży wpływ. Jednak przełomowe były zajęcia

z prof. Krzysztofem Draczem. To właśnie z nim odkryłem, że trzeba szukać siebie. Jego zajęcia dużo mi dały, za co jestem mu bardzo wdzięczny. Wspomnę też o profesorze Krzysztofie Boczkowskim, młodym aktorze, z którym miałem zajęcia na drugim roku. Były to sceny klasyczne. Te zajęcia pozwoliły mi bardziej uwierzyć w siebie, co w tamtym okresie było dla mnie niezwykle ważne.

Patrząc na to, co dzisiaj robi dyplomowany już aktor, myślę, że nie marzył pan o sukcesie komercyjnym?

- Nie mógłbym robić czegoś tylko po to, żeby to było sukcesem komercyjnym. Ważniejsze jest, żebym to czuł, żeby sprawiało mi przyjemność. Ale nie obrażę się, gdy to, co robię, szczególnie ze swoim zespołem Encore, odniesie sukces komercyjny, bo chyba każdy wykonawca chce, aby jego sztuka docierała do jak największego grona odbiorców.

Zależy panu, żeby być rozpoznawalnym na ulicy, w sklepie...

- Zależy mi, żeby rozpoznawalne było to, co robię, a nie moja twarz, bo tylko wtedy ma to sens i jest wartościowe.

Co jeszcze cieszy pana w aktorstwie?

- Wszystko mnie cieszy, bo robię wiele rzeczy, nie zawsze związanych z aktorstwem. Ostatnio prowadziłem zajęcia z seniorami w ramach projektu "Teatr 55 plus". I dawno nie ucieszyłem się tak jak wtedy, gdy zobaczyłem, jak ludzie z Domu Pomocy Społecznej, z którymi robiłem sztukę "Kartoteka" Różewicza, żyją zbliżającą się premierą, która odbędzie się w małym domu kultury na osiedlu, i stresują się bardziej niż aktorzy w profesjonalnym teatrze. Poprosiłem kiedyś pana poruszającego się z protezą, żeby nie upadał w swojej roli na deski, ale ten pan stwierdził, że upadnie i zagra śmierć realistycznie. Cieszy mnie, gdy ktoś powie, że uwierzył w postać, jaką stworzyłem. I ten moment ciszy po piosence, zanim rozlegną się oklaski.

Swoją działalność artystyczną dzieli pan na aktorstwo teatralne i śpiewającego barda na estradzie?

- Myślę, że nawet nieświadomie łączę to ze sobą, bo aktorstwo uczy pewnej łatwości w przekazywaniu emocji. Zresztą tu i tu chodzi o to samo - o przekazanie ludziom trochę prawdy.

Nie ma pan apetytu na kino, na seriale?

- Mam apetyt, ale ostatnimi czasy skupiłem się na innych rejonach pracy aktorskiej. Lubię wyzwania, a to byłoby bardzo ciekawe.

W serialu "Pierwsza miłość" zagrał pan bandziora. Jakoś nie mogę sobie pana wyobrazić w takiej roli.

- Bandziora zagrałem w kominiarce... W telewizyjnym programie kryminalnym "997" dwukrotnie grałem morderców. Ale nie mówmy o tym, bo obawiam się zaszufladkowania.

To dziwne, że reżyserzy postrzegają pana w takich rolach, podczas gdy pan emanuje radością i nieustannym uśmiechem...

- Zawsze starałem się być pogodny, tym bardziej że w moim życiu jest bardzo wiele rzeczy, z których mogę się cieszyć. Jak pojawi się coś smutnego, przelewam to na papier i powstaje kolejna piosenka. Gdy jest gotowa, znowu zaczynam się cieszyć.

Czy to młodzieńcza energia napędza pana do nieustannego działania?

- Rzeczywiście, nieustannie coś robię, poszczególne zajęcia się zazębiają. Powstaje koło, które się obraca. Taka swoista amplituda...

Jak to się stało, że młody człowiek zdecydował się na pracę z seniorami, bo to dzięki panu kontynuowany jest kabaret BiBa-Bo?

- Bardzo dużo w życiu zależy od przypadku. Kiedyś zgłosiłem się do Domu Literatury w Łodzi z zamiarem zrobienia spektaklu z młodzieżą i seniorami, bo takiej obsady potrzebowałem. Była to sztuka "Dwoje biednych Rumunów mówiących po polsku" Doroty Masłowskiej. W tym czasie zmarł opiekun kabaretu BiBa-Bo i otrzymałem propozycję zastąpienia go. Byłem przerażony, bo nie wiedziałem, czy zostanę zaakceptowany przez starszych ludzi. Dzisiaj pracujemy razem i chyba się lubimy. Robimy coś na pograniczu programu muzycznego i kabaretu. Wspomaga mnie Mariusz Ambroszczyk, kierownik muzyczny.

Co frapuje pana w tej pracy?

- Wspólna radość, gdy pojedziemy na jakiś festiwal i dostaniemy nagrodę. Brzmi to może dość płytko, ale w tym przypadku tak jest, bo widzę, że ci ludzie robią to po coś, że są usatysfakcjonowani. Co to za radość dla mnie, reżysera, gdy patrzę, jak 80-latek wychodzi na scenę i cieszy się niczym małe dziecko.

Ile lat ma najstarszy aktor tego kabaretu?

- 85.

A najmłodszy?

- 60 lat.

Jak ci ludzie, którzy mogliby być pana dziadkami, reagują na polecenia reżyserskie. Jak pana traktują?

- Odkąd udało się nam znaleźć wspólny język, seniorzy bardzo chcą, żebym mówił do nich po imieniu, a ja mam z tym problem. W zespole panuje atmosfera prawdziwie rodzinna. Realizują moje reżyserskie polecenia i coraz rzadziej zdarzają się dyskusje, bo na początku każdy miał swój pomysł. Myślę, że traktują mnie jako członka zespołu. Czuję się przez nich zaakceptowany.

Jest pan też szefem zespołu muzycznego Encore, którego średnia wieku to 24 lata. Skąd zainteresowanie poezją śpiewaną?

- Podczas nauki w liceum pojechałem z harcerzami na łódki, zaśpiewałem przy ognisku "Obławę" Jacka Kaczmarskiego i pamiętam, że moje wykonanie się spodobało. Potem na szkolnej akademii znów zaśpiewałem "Obławę". Był to mój pierwszy publiczny występ przed dużym audytorium. Śpiewałem na kolejnych akademiach i tak się zaczęło. Potem było studio piosenki Teresy Stokowskiej-Gajdy, w którym na dobre rozsmakowałem się piosenką.

Jest pan w stanie stwierdzić, co dla pana jest najważniejsze?

- Nie jestem, bo żyję tym, co robię w danym momencie. Marzę, żeby rozwijać się aktorsko i wokalnie. Nie chcę wskazywać priorytetu, myślę, że to pokaże życie.

Jest pan porównywany do czeskiego barda Jaromira Nohavicy. Chciałby pan zostać kimś takim, gdy nie powiedzie się w aktorstwie?

- Miałem okazję być na koncercie Jaromira Nohavicy. Był magiczny i życzyłbym sobie, żebym kiedykolwiek był w stanie oddziaływać na ludzi tak jak on. Jest dla mnie niezwykle ważną postacią, ale nie ma potrzeby robić jego kopii. Zawsze chciałbym być sobą, czyli Adamem Mortasem.

Spotkał się pan z Nohavicą?

- Tak, po koncercie w sali Radia Wrocław. Mogłem z nim porozmawiać. Jego koncert utwierdził mnie w przekonaniu, że to postać wybitna.

Nohavica skupił się na śpiewaniu, a pan wykonuje wiele działań artystycznych. Chyba nie można robić doskonale aż tylu rzeczy naraz?

- Jestem zapracowany, ale starcza mi czasu na wszystko. Na razie się to udaje. Jeszcze nie wiem, na czym się kiedyś skupię.

Który z rodzimych bardów jest panu bliski?

- Jacek Kaczmarski. Może dlatego, że zacząłem od wykonania jego piosenek. I chociaż odchodzimy od stylistyki wykonawczej, którą proponował Kaczmarski, to jest postacią, od której zaczęła się moja pasja wykonywania poezji śpiewanej. Teraz już w nieco inny sposób staram się wyrażać siebie w tym, co robię.

Odnoszę wrażenie, że w życiu prywatnym jest pan minimalistą.

- Nie mam potrzeby otaczania się drogimi rzeczami. Mieszkam w malutkiej kawalerce, 25 metrów kwadratowych, ale to mi wystarcza. Za to mam niezłą kolekcję płyt winylowych. Muzyki słucham na dobrym sprzęcie. Nie jeżdżę tramwajem, bo mam volkswagena garbusa. Wakacje spędzam w maleńkiej miejscowości, dopiero tam czuję, że jestem na urlopie.

Jak się pan relaksuje?

- Najlepiej z przyjaciółmi, którzy pochodzą z różnych środowisk.

A gdy ma pan wszystkiego dość?

- Uwielbiam jeździć nocą. Wsiadam w samochód i jadę za miasto. To mnie relaksuje. Najlepiej funkcjonuję nocą.

Jest pan na progu życia. Czego pan od niego oczekuje?

- Żeby moje życie pozytywnie mnie zaskoczyło.

Miał pan szczęśliwe dzieciństwo?

- Mam to szczęście, że miałem kochających rodziców, dzięki którym jestem takim człowiekiem, jakim jestem. Ojciec prowadzi własną firmę, a mama jest architektem. Jestem jedynakiem.

W przyszłości pewnie chce pan mieć własny dom i poczucie bezpieczeństwa?

- Chciałbym, bo to jest bardzo potrzebne do spokojnej pracy twórczej.

Co pana najbardziej nakręca?

- Wszelakie działania artystyczne.

A co zniechęca, gdy nie jest tak, jak pan to sobie zaplanował?

- Czasami zniechęcają mnie spotykani ludzie. Wtedy żałuję, że ich poznałem.

Co zaplanował pan na najbliższy czas?

- Przygotowuję z zespołem Encore i Marianem Lichtmanem materiał na płytę, która powinna ukazać się w tym roku. Pod koniec stycznia kończy się praca nad teledyskiem do utworu "Antyminy". Reżyseruję sztukę "Tlen", którą będzie można zobaczyć w Domu Literatury w Łodzi i planuję program muzyczny z piosenkami Jaromira Nohavicy w łódzkim Teatrze Nowym.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji