Lekcja historii?
Współczesna dramaturgu podejmująca tematykę historyczną, przynajmniej, pod względem ilościowym, wygląda dość okazale. W latach czterdziestych i pięćdziesiątych tematyka ta wręcz dominowała (Brandstaetter, Korcelli, Morstin), później dramatów "kostiumowych" prawie nie pisano, choć już w roku 1968 ukazały się "Zegary" Łubieńskiego, który dzięki tej sztuce i późniejszemu "Koczowisku" wydaje się najgłębiej i najciekawiej interesującym naszą historię współczesnym dramaturgiem.
W drugiej połowie lat siedemdziesiątych dramaty historyczne nie tylko zaczęły się mnożyć, ale także odgrywać w naszym teatrze coraz poważniejszą rolę. Obok Łubieńskiego - Terlecki, Żurek, Sito, Mikke i wielu innych, których sztuki grane (albo przynajmniej drukowane) stanowią najciekawszy nurt w nie najciekawszej zresztą na ogół wówczas dramaturgii.
Niezależnie od jakości poszczególnych sztuk z tego nurtu, ważny wydaje się zaznaczający się w nich odmienny niż poprzednio stosunek do historii. Dzieje ojczyste traktowane dotąd jako teatralna dekoracja (np. u Rymkiewicza) teraz stają się przedmiotem poważnego studium, a nawet przy bardzo wyszukanej kompozycji (Łubieński) mają charakter istotnych poznawczo rozważań nadających dramaturgii tego rodzaju zupełnie nowy ton. Można by wręcz powiedzieć, że dramaturdzy rozpoczęli jakiś odmienny od poprzednich etap rozliczenia z przeszłością. Problematykę ich twórczości daje się, najkrócej, określić formułą: szukanie przyczyn i studium kieski. Akcja wszystkich dramatów dzieje się w okresie utraty niepodległości - od rozbioru, po pierwszy dziesiątek lat dwudziestego wieku. Natomiast stylistyki i sposoby ujęcia tematu są bardzo różne. Od autentycznego nowatorstwa Łubieńskiego, poprzez stylizację Sity, psychologizm Terleckiego, swoisty neorealizm Żurka, po dokumentalistyczny "teatr faktu" Mikkego.
Z wyjątkiem utworów Łubieńskiego i Terleckiego (który jednak pozostaje przede wszystkim prozaikiem) sztuki historyczne mają szczególny, "bluszczowaty" charakter. Cytuje się tam dokumenty, rekonstruuje wypadki, szuka inspiracji nie w wydarzeniach, a w literaturze, przemawia językiem różnorodnym, ale właściwie eklektycznym. Dramaty, choć czasem poprzednio prześladowane za "aluzje aluzji" i "cieniów cienia"; pokazane w teatrze - obnażają jakąś własną, wewnętrzną słabość. Szczególnie teraz, wydają się w swoim wyrazie i wymowie anachroniczne. Jakby były publicystyką z "poprzedniej epoki", a nie dramaturgią sensu stricto.
To wrażenie słabości ma też z pewnością przyczynę subiektywną. Od momentu kiedy w telewizji zaczęliśmy oglądać na żywo wydarzenia polityczne, kiedy zobaczyliśmy i bohaterów, i zbrodniarzy, i błaznów, których wysuwała i wysuwa nad tłum historia, przebrani za te postacie (z przeszłości) aktorzy wydawać się mogą mniej ważni albo niepoważni. Jeszcze w latach pięćdziesiątych, spojrzenie na wydarzenia współczesne poprzez grane na scenie lub na nowo odczytane kroniki i tragedie Szekspira mogło być czymś naprawdę odkrywczym i znaczącym. Dzisiaj Wielkie Parabole i Wielkie Metafory zdają się jakoś niepotrzebne, a słowa prawdy wyrąbane wprost okazują się stokroć mocniejsze i bardziej przekonywające od najbardziej wyszukanych porównań i figuracji stylistycznych. Są to na pewno odczucia okazjonalne, wobec teatru i wobec literatury niesprawiedliwe, trzeba więc sobie z nich zdawać sprawę kiedy się czasem zbyt łatwo gani nie tylko sztuki historyczne, ale w ogóle wszystko, co teraz można oglądać na scenie.
Ostatnia z pokazanych sztuk historycznych i na pewno niemało znacząca, to "Polonez" Jerzego Sity wystawiony na scenie warszawskiego Teatru Ateneum w reżyserii Janusza Warmińskiego i scenografii Mariana Kołodzieja. "Polonez" ma wszystkie właściwe cechy nurtu dramaturgicznego, o którym tu mówię.
Jest ten dramat oparty na niezbyt szczęśliwej stylizacji poetyckiej. Napisany wierszem rymowanym ani osiemnastowiecznym, ani współczesnym. Taki sam jest język będący swoistą podróbkcą staropolszczyzny dziwnie odbiegającą od zachowanych przekazów nie tylko literackich ale publicystycznych czy oratorskich z tamtej epoki. Sprawia wrażenie archaizacji na staropolszczyznę "w ogóle". Widać też w "Polonezie" literacką inspirację z "Termopil polskich" Tadeusza Micińskiego, na co zwróciła uwagę Teresa Wróblewska w komentarzu do wydania tej tragedii. Kompozycyjnie, stanowi sztuka Sity odtworzenie (oczywiście z konieczną kondensacją czasową) wydarzeń historycznych, co nadaje jej charakter kroniki kłócący się z przyjętą konwencją dramatu wierszowanego.
Jednocześnie jednak ma "Polonez" cechę dla współczesnej dramaturgii historycznej najważniejszą - stanowi próbę nowego spojrzenia na moment upadku Rzeczypospolitej, spojrzenia z perspektywy roku, w którym został napisany (1977). Jego zasadniczy motyw, to zdrada i prywata, tchórzostwo i podłość prowadzące do klęski, po której nikły ślad nadziei pojawia się w "niedokumentalnym" już epilogu, wraz z postacią Kościuszki.
Sceny poprzednie, to przede wszystkim dwa, spośród najbardziej gorzkich i paskudnych epizodów naszej historii: deputacja targowiczan pod wodzą Szczęsnego Potockiego, Branickiego i Rzewuskiego u Katarzyny II i Sejm Niemy w Grodnie.
Warmiński wystawiając te przerażające sceny podkreślił bardzo mocno zasadniczą cechę "Poloneza" - jego swoisty, zimny, pseudoklasyczny charakter. Nie ma tu ani gwałtownej ekspresji, ani reżyserskiego czy aktorskiego komentarza. Wypadki rozgrywają się w bogatym sztafażu - pudrowanych peruk, atłasowych pludrów, pończoch, fraków i zamaszystych kontuszy. Kostium naszej narodowej klęski, to kostium rokoka i początków neoklasycyzmu, który najpierw święcił tryumfy w napoleońskiej Francji a potem w carskiej Rosji. Nie ma tu miejsca na tak zwane wielkie role. Aktorzy muszą jedynie pokazywać historyczne postacie: Śląska - Katarzynę II, Świderski - Rzewuskiego, Kaliszewski - Sieversa, Wołłejko - Króla Stanisława Augusta. I są to postacie, które się zapamiętuje. Patrzy się na ten chwilami bardzo nawet piękny dworski balet aktorów wcielonych w osoby, z których jedna w Weselu zjawia się wprost z piekła - z narastającym poczuciem obrzydzenia i wstydu, którego zamazać nie może epilog. A potem zadaje się sobie pytanie, co teraz dla nas znaczy ta nagromadzona kondensacja narodowej hańby - tym bardziej jątrząca, że podana z takim spokojem - i przez to prawdziwa. Szukanie jakichś analogii czy porównań mało ma sensu. Najbardziej istotna refleksja nasuwająca się po obejrzeniu obrazu klęski, to uświadomienie sobie całkowitej przemiany perspektywy. Utwierdzenie w przekonaniu, że Polska, to nie kraj, nie urzędy i historyczne postacie pojawiające się w salonach i sejmowej sali, ale naród, do którego tak zdawałoby się bezskutecznie wołali kiedyś Romantycy i który sam sobie potrafił przywrócić godność.
Tak widziany "Polonez" nie jest lekcją historii ani nawet przestrogą, tylko świadectwem wydarzeń, które powinno się znać, a o których chciałoby się móc zapomnieć. Jednocześnie warto powiedzieć, że obrachunek z przeszłością, który zaczyna zataczać coraz szersze kręgi i sięga coraz dalej w głąb - od reformy nauczania po obchody rocznic - przed sierpniem zaczął się w teatrze. Dzisiaj sztuki z tamtych lat wydają się "spóźnione" albo w swoim wnioskowaniu nietrafne. Ale dla tych, którzy te sztuki pisali i starali się je wystawić - trzeba mieć teraz pełne uznanie.