Lura z arszenikiem
ŁATWO domagać się od teatru większej uwagi dla polskiego repertuaru oraz winić "wszystkich świętych i nieświętych" oprócz P. T. Autorów za brak polskich sztuk na naszych scenach,sztuk,które ponoć sypią się jak z rogu obfitości. Trudniej odwoływać te pretensje,gdy premiera za premierą dowodzą,że bynajmniej nie złoto z tego rogu się sypie.Nie potrzebuję niczego odwoływać,co nie zmniejsza mojego smutku widza i teatralnego patrioty,który odczuwam za każdym razem, gdy nowy kamyk do ogródka obrońców słabych współczesnych sztuk polskich rzucają mimo woli sami ich autorzy. Tym razem wleciała tam cegła pokaźnych rozmiarów,rzucona ręką znanego a doświadczonego dramatopisarza - Andrzeja Wydrzyńskiego. Zresztą i codzienna prasa stołeczna była wyjątkowo zgodna w ocenie jego sztuki pod atrakcyjnym tytułem "Uczta morderców",nie pozostawiając na niej suchej nitki. Trzeba wyjaśnić, że prapremiera odbyła się nie w Teatrze Sensacji, lecz w Teatrze Dramatycznym,który wystawia sztuki złe czy dobre, ale zawsze interesujące. Niestety,"Uczta morderców" nie jest utworem ani dobrym, ani interesującym.Zarzucano Wydrzyńskiemu,że w sztuce tej można znaleźć resztki ze stołów głośnych pisarzy scenicznych. Poszukiwano koligacji z Shawem,Ionesco, ba, nawet z Zapolską; tropiono ślady tematów i problemów,a także chwytów dramaturgicznych charakterystycznych dla tego czy innego autora. Myślę,że nie jest to zarzut najważniejszy. Koligacje mogły być świadome,a cała sztuka rodzajem persyflażu. No to co,że na przykład Zapolska? Czy Zapolska nic miałaby dziś nic do roboty? Od kolumny Zygmunta aż po Plac Trzech Krzyży zebrałoby się jej tematów na całą wiązkę sztuk. Cała trudność,że zabrakło pazurka pani Gabrieli. Bieda polega na tym,że nie da się w "Uczcie morderców" doszukać ani dowcipu,ani też "wysokiego tonu". Kapitalne próbki języka chuligańskiego, świetnie zaprezentowane przez aktora grającego postać młodego chuligana,to jedyne chyba miejsce,na które sala reaguje śmiechem. Być może,dałaby się z tego wykroić lekka komedia, sympatyczna farsa do letnich ogródków pasująca,a może też jakaś interesująca komedia satyryczna. Lecz humorystycznych epizodów jest za mało,a poza tym wszystko psują wyłażące sztuce bokiem pseudoproblemy,gęsto okraszone tzw. drętwą mową. Sztuka jest jakby przełamana na pół,a właściwie ma przetrącone krzyże. Zaczyna się prawie na serio; dla okrasy pojawia się młody chuligan,dzięki któremu widownia ma uciechę,a autorowi udało się wtłoczyć w akcję kilka zabawnych gagów. Akcja jest prowadzona na granicy komedii obyczajowej i bufonady. Mamy również epizody farsowe dzięki Barbarze Krafftównie w roli służącej Hanki. Chwilami wydaje się,że autor dostrzega jakiś aktualny problem społeczny czy moralny i pragnie go uchwycić za rogi,ale kończy się zwykłym uszczypnięciem tego problemu. Konflikt pokoleń,zagubienie młodzieży we współczesności - to wszystko jest wtórne i w stosunku do rzeczywistości papierowe. Nie twierdzę,że nie ma dziewcząt,które nie bardzo wiedzą,co z sobą robić,i gogusio-watych dziennikarzy lub chuliganiących się,a w gruncie rzeczy porządnych chłopaków. Lecz autor skonstruował swoich młodych bohaterów i obdarzył ich przeżyciami i komplikacjami według wzorców zaczerpniętych z tygodnikowych dyskusji o młodzieży. Zresztą sam autor zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństw,w jakie zabrnął. Stąd właśnie wzięło się zaskakujące zakończenie które sugeruje widzowi, że ta cała historia to w istocie wielka zgrywa,w której coś tam tkwi. Jednak galimatias na scenie pogłębia się i w końcu sam Wydrzyński nie wie,jak wybrnąć z tej skomplikowanej sytuacji. Stara się więc widza okpić,sięga po absurd. Ba, żeby to zostało zrobione z wdziękiem i subtelną ironią lub choćby z brutalną inteligencją. Niestety,zgrywa jest niesmaczna,zapewne równie niesmaczna jak owa kawa z arszenikiem,którą darzą się nawzajem bohaterowie sztuki. A co na to teatr? Cóż przywabił letniego widza trucizną w kawie i stara mu się wynagrodzić rozczarowanie dobrze dobraną obsadą aktorską i trafną reżyserią. Aktorzy ze swej strony potraktowali postacie sceniczne bardzo różnorodnie i, niezależnie od swoich indywidualnych,niemal w każdym wypadku doskonałych efektów,mimo woli pogłębili jeszcze chaos tej sztuki. Z jednej strony widzimy tu parę młodych: Alicja - Elżbiety Czyżewskiej,która uprawdopodobniła typ współczesnej dziewczyny,nie bardzo wiedzącej,co z sobą robić,i Robert - Wojciecha Pokory,zabawnie zagrany,nawrócony chuligan z dobrymi skłonnościami; z drugiej zaś Hanka - Barbary Krafftówny. Aktorka dała tutaj bliską groteski postać pomocy domowej,zabytku zamierzchłych czasów,dobrze jednak prosperującej w domu ob.dyrektora Horacego,przypominając stylem gry swoją świetną rolę w sztuce Księżniczki Iwony Gombrowicza.
Utwór Wydrzyńskiego pasowałby bardziej do teatrzyków studenckich,tym więcej,gdyby był utrzymany w "konwencji stodo-lanej". Tymczasem stodołę (ale tę z małej litery) przypominało tylko wnętrze domu pp.dyrektorostwa.Scenografia pomyślana była zresztą ciekawie,sugerując beznadziejnością widoku z okien wielkomiejskiego mieszkania beznadziejność egzystencji bohaterów tej sztuki. Ale cóż,sugerowała więcej niż autor miał zamiar i udało mu się powiedzieć. Przestrzenność dekoracji odpowiadałaby zresztą sztuce o większym oddechu dramatopisarskim. Niestety,skłonni jesteśmy powiedzieć,że "Uczta morderców" cierpi raczej na zadyszkę.