Artykuły

Trzeba mieć backup

- To jakieś bzdury są, to demonizowanie teatru Kleczewskiej. Jestem młodym aktorem po szkole teatralnej i jakoś nie czuję się wykorzystywany do niecnych celów - mówi TOMASZ CHRAPUSTA, debiutujący rolą w "Szczurach" Garharta Hauptmanna w Teatrze Powszechnym w Warszawie.

Jak samopoczucie przed debiutem?

- Jest moc! Znakomita praca i fajna przygoda, choć są też oczywiście obawy, jak ludzie to przyjmą, szczególnie ci najbliżsi. Wielu nie umie oddzielić tego, co jest teatrem, od tego, co jest rzeczywistością. Utożsamiają aktora z wygłaszanymi ze sceny słowami, a to niekoniecznie musi się zgadzać. Kiedy przerabialiśmy na próbach temat "Golgoty Picnic", zastanawiałem się, czy na przykład moja mama, która jest osobą wierzącą, zrozumie dlaczego mówię to, co mówię. Mój kolega zagrał geja i ojciec go wyklął.

Nie wiedział, że syn jest aktorem?

- Wiedział, ojciec sam jest aktorem, ale mimo wszystko miał z tym problem. W Polsce chyba lepiej zagrać seryjnego mordercę, niż geja lub bluźniercę.

Mówisz, że się obawiasz, ale chyba wiedziałeś, gdzie idziesz?

- Jasne, wiedziałem oczywiście jaki teatr robi Maja Kleczewska, i że idę grać w Teatrze Powszechnym kierowanym przez Pawła Łysaka, a nie w jakimś poślednim teatrzyku z przyjemnym repertuarem.

Ten jest nieprzyjemny?

- Bardzo, ale w dobrym - jeśli można tak powiedzieć - znaczeniu. W Powszechnym od razu rzucono mnie na głęboką wodę i musiałem sobie radzić, ale też z Mają rozmawiam dużo i szczerze. Ona nic nie narzuca, zostawia mnóstwo otwartych drzwi i trzeba samemu zdecydować, przez które chce się przejść. Teatr Kleczewskiej jest oczywiście zawsze bolesny i osobisty, więc musi być poparty własnym doświadczeniem, ale trzeba oddzielić rolę od życia. Jeśli mówię coś ze sceny, nie znaczy, że tak sądzę.

To chyba oczywiste.

- Nie dla wszystkich.

Kiedy Maja Kleczewska zaproponowała ci rolę to się przestraszyłeś?

- Bardzo się ucieszyłem! Będziesz się śmiał, ale kiedy Maja do mnie zadzwoniła z propozycją, najpierw mnie zmroziło, a potem wpadłem w ekstazę!

Dlaczego?

- Bo w jej teatrze jest jakaś prawda, ona wymaga od aktora nieustannej konfrontacji ze sobą, nie ma zmiłuj.

To nie jest wasze pierwsze spotkanie, prawda?

- Nie, pierwsze było dwa lata temu, kiedy mieliśmy robić "Romea i Julię" na PWST w Krakowie. Ze spektaklu nic nie wyszło, ale poczułem, że z Mają można więcej i więcej. Słyszałem, że niektórzy się jej boją, ale naprawdę nie ma czego, bo Maja naprawdę nikogo nie gwałci. Wielokrotnie mając jakieś wątpliwości zasypywałem ją pytaniami, a nasze rozmowy były nieustanną inspiracją. Wiesz, co mnie jeszcze kręci w Mai?

Co takiego?

- Ona nie ma przepisu na spektakl. Nie przychodzi z gotowym i nie rozdziela zadań, tylko wędruje razem z aktorami i na końcu tej wędrówki powstaje to, co oglądają widzowie. Lubię też, że Maja robi teatr, który zakłada porażkę w imię artystycznych poszukiwań.

Czyli nie bałeś się, że będzie "mokro i czerwono", a ty będziesz od razu rozebrany?

- Gdybym się bał, to bym grzecznie podziękował. A poza tym to jakieś bzdury są, to demonizowanie teatru Kleczewskiej. Jestem młodym aktorem po szkole teatralnej i jakoś nie czuję się wykorzystywany do niecnych celów.

Może dlatego, że jesteś trochę świrem? Takie przynajmniej odnoszę wrażenie.

- Żaden świr nigdy się nie przyzna, że nim jest. Ja nim może troszkę jestem, tak mnie zawsze postrzegano, a ja po prostu lubię intensywnie poznawać świat i nie lubię metek.

A kto cię metkował?

- Różne kółka wzajemnej adoracji. W szkole byłem do pewnego momentu postrzegany jako ten mniej zdolny, który nie ma nic konkretnego do powiedzenia, tak przynajmniej mi się wydawało. Większość kolegów i koleżanek zaczęła szybko coś robić już na czwartym roku, a ja nic, więc Maja Kleczewska spadła mi z nieba. Moje gościnne bycie w Teatrze Powszechnym w Warszawie jest drugą szkołą. W poprzedniej wszystko trzeba było robić perfekcyjnie: tańczyć, śpiewać, mówić i stepować, więc kiedy szedłem na pierwszą próbę stolikową do Powszechnego, myślałem, że wszystko od razu muszę idealnie czytać. Tymczasem było po prostu normalnie. Cieszy mnie, że mamy w zespole mieszankę bydgosko-warszawską, bo wszyscy byliśmy na podobnych prawach, większość przyszła przed chwilą do teatru. Byłoby o wiele trudniej, gdybym trafił do jakiegoś hermetycznego zespołu.

Dlaczego poszedłeś do szkoły teatralnej?

- Kiedy byłem w gimnazjum w Bielsku-Białej zapraszano uczniów na różne warsztaty teatralne do Teatru Polskiego. Bardzo mi się tam spodobało. Potem dowiedziałem się, że w teatrze jest studium aktorskie, więc się do niego zapisałem. Tam miłość to teatru rozpalała we mnie Jagoda Krzywicka.

Teatr cię pochłonął?

- Nie, bo miałem sporo innych pasji, z których nie zrezygnowałem do dzisiaj. Zawsze uprawiałem intensywnie sport, co się zresztą nie zmieniło. W teatrze spodobało mi się przede wszystkim obcowanie z człowiekiem, a nie zamiłowanie do literatury - to przyszło potem. W liceum dołączyłem do amatorskiego Teatru Heliotrop prowadzonego przez panią Halinę Kubisz i to był naprawdę cudowny czas poznawania ludzi, długich dyskusji i wyjazdów na rozliczne festiwale. W klasie maturalnej postanowiłem zdawać do szkoły teatralnej. Do egzaminów przygotowywała mnie pani Lucyna Sypniewska w Teatru Lalek "Banialuka" i bardzo we mnie wierzyła. Ja zakładałem, że może się nie udać.

Miałeś plan awaryjny?

- Bardzo słaby, bo kulturoznawstwo, ale wiem, że bym na tych studiach nie wysiedział. Nie nadawałem się do tkwienia w ławce, na wykładach, bo kocham adrenalinę. Stąd na początku trenowanie koszykówki i harcerstwo, a potem motocross, narciarstwo, windsurfing i kitesurfing. Jeśli chodzi o narty, jestem do dzisiaj czynnym instruktorem. To daje mi ogromną wolność i pozwala zarobić, bo - nie oszukujmy się - z aktorstwa na początku mojej drogi bym się nie utrzymał.

Co na twoje pasje mówili rodzice? Nie wiadomo co gorsze, motocross czy teatr.

- Mam cudowne relacje z rodzicami i oni mnie zawsze wspierali. Miłość do motorów jest u nas w rodzinie dziedziczna (mój dziadek miał motor), do sportów też (tato trenował piłkę ręczną). Kontynuuję więc tradycje rodzinne i rozpoczynam być może nową, aktorską. Moja siostra też jest w temacie, bo kończy produkcję filmową na Wydziale Radia i Telewizji Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach.

Gdzie w końcu zdawałeś?

- Do Łodzi, Warszawy i Krakowa, ale - wiadomo - marzyłem o Krakowie, z którego pochodzi mój tato i w którym też jestem zameldowany. W Warszawie miałem w komisji egzaminacyjnej Janusza Gajosa i to był jakiś koszmar, bo wszystko pomyliłem. To, co miałem powiedzieć na smutno, powiedziałem na wesoło, a to co na wesoło - podałem na smutno. Do widzenia. W Łodzi mi powiedzieli: "Proszę pana, pan chce być fajny, a my takich ludzi nie szukamy". Do widzenia. Przyjęli mnie w Krakowie! Miałem tam świetnych prowadzących: Adama Nawojczyka, Małgorzatę Hajewską-Krzysztofik, Dorotę Segdę, Włodzimierza Szturca czy Beatę Fudalej, ale przez cztery lata nie zrobiłem nic z żadnym studentem reżyserii.

Dlaczego ci nie proponowali?

- Nie wiem, nie pytałem. Może przez tę metkę mniej zdolnego. Rzeczywiście na początku byłem mniej doświadczony od innych, gorzej mówiłem i śpiewałem, ale zawzięcie goniłem resztę. Przełomowy był trzeci rok, kiedy Krystian Lupa robił ze starszym rokiem "Pływalnię" i zorganizował przesłuchania, bo brakowało mu aktorów. Któregoś razu przechodził obok sali, w której czytałem "Biesy" i się zatrzymał. Dostałem zaproszenie od mistrza i nogi się pode mną ugięły. Pomyślałem: "Jezus! Mam iść na przesłuchanie do Lupy? To będzie cud, jak w ogóle coś z siebie wydukam. Przecież on mnie zje!".

Jakoś cię nie zjadł.

- Nie tylko mnie oszczędził, ale zaproponował rolę w "Pływalni". Grałem operatora kręcącego film porno. Spotkanie z Lupą i granie tego spektaklu przez rok dało mi bardzo dużo, nową jakość. Potem były kolejne dyplomy, już mojego roku: "Murzyni" w reżyserii Pawła Świątka i "Samobójca" w reżyserii Jerzego Treli.

Różnorodne te dyplomy. Z jednej strony klasyczny "Samobójca", gdzie grasz z komediowym zacięciem popa Ojca Jełpidija, z drugiej pojechani "Murzyni", gdzie grasz Archibalda, będącego prawdziwym kolorowym ptaszydłem.

- Płodozmian zawsze jest wskazany, więc cieszę się z tych zupełnie różnych spektakli. I oczywiście z "Pływalni".

Prowadzisz blog, fanpage na Facebooku, jesteś na Instagramie i Twitterze. Ta duża aktywność w sieci jest typowa dla twojego pokolenia?

- Nie wydaje mi się, w szkole nazywano mnie ironicznie blogerem. Zacząłem prowadzić blog, bo ktoś mi doradził, że to może być dla mnie korzystne. Ale wiem, że pisanie idzie mi przeciętnie, może nawet źle, jednak nie przeszkadza mi to i staram się by było ciekawe. Dzielę się po prostu ze światem swoimi przemyśleniami, choć teraz mam przerwę.

"Przerwę techniczną z powodu zbyt intensywnego życia" - napisałeś.

- Teatr, jak wiesz, jest bardzo zaborczy. Skupiam się teraz na "Szczurach", nie można się rozdrabniać.

Obok twojego PiXbloga jest też PiX Productions. Co to takiego?

- Niewielka inicjatywa, która pozwala mi tworzyć i zarabiać pieniądze. Dostałem możliwość zrobienia filmu, który jest trochę dokumentalny, a trochę reklamowy i skorzystałem.

Mówisz o "Akinie", to bardzo udana rzecz.

- Dziękuję ci, też jestem zadowolony z tego, jak to wyszło. Teraz kończę kolejny filmik, więc trzymaj kciuki. Ktoś może powiedzieć, że to wszystko jest błache, ale dla mnie to ważne, bo uczę się produkować, pracować z kamerą, reżyserować. Myślę, że te umiejętności mogą mi się kiedyś przydać.

Bierzesz sprawy w swoje ręce. Etat w teatrze już nie jest marzeniem absolwentów szkól teatralnych?

- Myślę, że nadal jest, ale nie wszystkich. Poza tym w życiu trzeba mieć backup.

Aktor, bloger, producent, instruktor. Model?

- Wiem, to brzmi śmiesznie, bo ile rzeczy można robić naraz, ale to moje bycie modelem to niewielka przygoda. Kilka osób mi poradziło, żebym spróbował, bo jestem wysoki, mam inne niż wszyscy rysy, no i ta broda. To spróbowałem. Mam na koncie jeden pokaz, sesję dla jednego projektanta i kilka reklam. Tyle z tego wyszło, ale to dobrze, bo to nie jest mój świat. Trzeba swój narcyzm karmić w teatrze.

Może w kinie?

- Bardzo chętnie, choć teatr jest z pewnością bardziej rozwijający. No i to wieczne obsadzanie w polskim kinie po warunkach, tego nie można przeskoczyć. Dostajesz metkę i koniec. Ja mam jeszcze trudniej, bo w mojej agencji twierdzą, że jestem bardzo charakterystyczny, a tacy aktorzy nie dostają nawet ról drugoplanowych, bo przez samo to, jak wyglądają, mogą przyćmić pierwszy plan. Słyszałem nieraz, że jestem dziwakiem. Ale ktoś w końcu może da mi szansę. W teatrze dała mi ją Maja Kleczewska, a kto w filmie? Zobaczymy.

Filmy jeszcze przed tobą, za tobą za to sporo reklam.

- Tak, bo widzisz, do reklamy aktor charakterystyczny nadaje się znakomicie. Rzeczywiście wystąpiłem w kilku reklamach i wcale się tego nie wstydzę. Ale jestem też dumny z tego, że udziału w kilku odmówiłem, bo scenariusz był okropny. Dla kogoś to może nie jest wielki heroizm, ale dla mnie to były zawsze trudne decyzje, bo utrzymuję się sam i parę tysi za reklamówkę piechotą nie chodzi.

Dzisiaj twój udział w reklamie wykorzystujesz autoironicznie w "Szczurach".

- Dzięki temu coś obnażamy, ale jak się chcesz dowiedzieć co, to zapraszam do teatru.

_____

Tomasz Chrapusta urodził się w 1991 roku w Bielsku-Białej. Jest studentem piątego roku Wydziału Aktorskiego Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej im. Ludwika Solskiego w Krakowie, gdzie zagrał w spektaklach dyplomowych w reżyserii Krystiana Lupy, Pawła Świątka i Jerzego Treli. Próbuje także swoich sił jako bloger, model, reżyser i producent (m.in. "Akin"). Z Agnieszką Żulewską zagrał w etiudzie Jagody Szelc "Rytułał przejścia", pojawił się też w kilku filmach i serialach. Rola w "Szczurach" Garharta Hauptmanna w reżyserii Mai Kleczewskiej w Teatrze Powszechnym w Warszawie jest jego debiutem.

Na zdjęciu" pierwszy z prawej Tomasz Chrapusta.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji