Artykuły

"Tango" Mrożka w Kanadzie

Skupię się nie na analizowaniu możliwych sensów i konfliktu egzystencjalnego "Tanga", a po prostu opiszę moje wrażenia, które spamiętałem na gorąco - po premierze w Teatrze Polskim Vancouver pisze Bogumił Pacak-Gamalski.

Rok temu, w Nicei, zmarł Sławomir Mrożek. Dzisiaj już legenda polskiego dramatu drugiej połowy XX wieku. Ktokolwiek w teatrze w tym czasie w Polsce był więcej niż trzy razy, oglądał w telewizji ówczesnej kilka innych programów poza "Stawką większą niż życie" i "Czterema Pancernymi" (popularne seriale o okupacji niemieckiej w Polsce w latach 1939-45 posługujące się skrótami myślowymi i dość swobodnie rekonstruowaną historią, ale w dobrej obsadzie aktorskiej i z dobrymi scenami komediowymi, operujące łatwą i prostą popularną symboliką), kto czytał czasami nie tylko pierwsze i ostanie strony gazet - ten o Mrożku musiał słyszeć. Mimo wieloletniej nieobecności fizycznej w kraju - był jednym z ważniejszych obywateli terytorium zwanego Kultura Polska. I Ministrem Pełnomocnym resortu Teatralnego w tymże Terytorium.

Te tytuły i nazwy, teraz przeze mnie mu tu nadane, wydają się pompatyczne, nadęte, trochę absurdalne, teatralne właśnie. A przez to bardzo adekwatne do treści jego dramatów. Wbrew obiegowym opiniom nie był satyrykiem ani reprezentantem teatru absurdu (Ionesco) - choć satyra, groteska i absurd sytuacyjny były jego forte bezapelacyjnie. Wielu krajowych, a w ślad za nimi zagranicznych teatrologów, uznało go spadkobiercą Witkacego. Zapewne. Dla mnie bliższy jest (zwłaszcza w twórczości teatralnej) Gombrowiczowi. Wszak "Tango" to jakby ciąg dalszy, współczesny, "Ferdydurke". Tyle, że głębiej jeszcze. I z "kropką nad i". To pokłady filozoficzno-etyczne sztuki Mrożka. Teatru trudnego, wywołującego zaniepokojenie i niepewność widza. Więc i ci, którzy "Tango" widzieli przed wielu laty i ci zwłaszcza, którzy tej sztuki nie znają - powinni na nią pójść. Trudno powiedzieć czy obali waszą opinię o systemie wartości, jaki wyznajecie. Ale na pewno postawi przed widzem trudne, niewygodne pytania. Warto się nad odpowiedzią zastanowić.

To nie jedyny walor (lub wada - zależy czego od teatru oczekujemy) sztuki Sławomira Mrożka. Jest jeszcze jeden, który uwadze polecam. Otóż Mrożek był (przy całej nowoczesności, problemach egzystencjalnych i innych izmach) dramatopisarzem na wskroś tradycyjnym, tzn. uznawał prawa tradycyjnej sceny, pisał świetne dialogi, miał głębokie wyczucie komedii sytuacyjnej, parodii i podziału ról aktora i widza. Ironia, tragizm czy groteska ukryte są w pokładach treści, symbolice - nie w formie. A przez to odbiór sztuki nie jest mordęgą skomplikowanego wykładu filozofii współczesnej. To przyjemność teatralnej przygody. Mrożek może być po prostu kulturalna rozrywką. Można go zwyczajnie oglądać bez lęku przed trudnymi pułapkami. Nie oszukujmy się - nie wszyscy i nie zawsze mamy ochotę na Kantora lub Grotowskiego, czy Ionesco właśnie. A Mrożek był pierwszej klasy rzemieślnikiem teatralnym, wiedział, jak to pisać aby było ciekawe i zajmujące. I z tej umiejętności Mrożka-rzemieślnika skorzystał Mrożek-twórca, który swe idee etyczne i egzystencjalne w tych świetnie napisanych sztukach 'przemycił'. Dlatego na Mrożka iść warto. Więc wybrałem się na premierę "Tanga" nad wybrzeżem Zachodniego Pacyfiku, w Vancouverze. A com widział, opiszę.

Ot, ciekawe rzeczy nas w najmniej oczekiwanych momentach spotykają. Siedzisz (dla przykładu) w dość szykownym i raczej doborowym towarzystwie w wypełnionej po brzegi sali teatralnej. W dodatku na specjalnie rezerwowanym miejscu - dla mediów! No, niby nie spirytualnych a prasowych, wszak media. Jeszcze co, a pojawi się wirująca kryształowa kula. Aliści, kula się nie pojawiła, ani wirująca ani statyczna (ani duch Waldorffa, ha ha ha). Natomiast miła pani dyrektor od spraw kontaktów właśnie z mediami i ogólnie tzw. Piar (public relations) zapowiada od strony sceny samą sztukę, gości dyplomatycznych i fundatorów wita. Ja słucham uważnie... do czasu aż spostrzegam na ciężkiej czerwonej kurtynie za nią, wędrującego w górę owada. Musi być spory, skoro dość wyraźnie go widzę. Muślinowa czerwona kurtyna, eleganckie towarzystwo w miękkich fotelach, wymiana kulturalnych uśmiechów, skinień głowy. Słowem szyk. A tu owad (troszkę na karaluszka mi wyglądał...) pnie się w górę. Jakby kpił z tej dostojności teatralnej. Jakby urządzał samotny pogrzeb tego światka wykwintności, uprzejmości. Tych czerwonych muślinów, karakułów i błyszczącej biżuterii. Konwenansów.

Tym sposobem do sedna tematu doszliśmy. Do "Tanga" Sławomira Mrożka i tegoż premiery wystawionej przez Teatr Polski w Vancouverze - pięćdziesiąt prawie lat po premierze krajowej w Bydgoszczy.

Od czego zacząć wypada, jak opisać "Tango", jako sztukę, jako dzieło literatury? Czyniło to już tyluż krytyków znanych bardziej i mniej, czynili to wybitni literaturoznawcy. Z lepszym lub gorszym skutkiem. Wszystko, co w sztuce Mrożek opisuje, maluje dialogami i monologami, jest po prawdzie niemożliwe prawie do opisania. Na pewno nie na 2-3 stronach. To całe pokłady. W dodatku, jak wszystkie prawie wielkie dzieła teatralne, posiada niezliczoną ilość podtreści, a co najistotniejsze - jest w pewnym stopniu ponadczasowe; tzn. mimo, ze Mrożek akcji w jakimś konkretnym czasie nie umiejscawia (choć aluzje do późnych lat czterdziestych lub może nawet 50-tych, po Odwilży Październikowej w Polsce, są nadto czytelne) - jest to de facto bez znaczenia. Pomaga na tyle, na ile znajomość tego okresu była widzom świetnie znana i każdy niuans, każdą analogię i aluzję bezbłędnie odczytywano. Wszak te analogie wydają mi się, w perspektywie lat, najmniej dla treści istotne. De facto sztuka jest opisem każdego społeczeństwa w momentach dużych zmian kulturowych. Nie dziwiłbym się, gdyby w ogóle te tło historyczne zarzucono za dwadzieścia, trzydzieści lat. Będzie prawie bez znaczenia i tak. Prawie nikogo na widowni, kto ten okres pamięta, i tak już nie będzie. Może to nawet zwiększyć jej uniwersalność.

Może więc skupię się nie na analizowaniu możliwych sensów i konfliktu egzystencjalnego "Tanga" a po prostu opiszę moje, z tej vankuwerskiej premiery, wrażenia widza. I te które spamiętałem na gorąco.

Więc dwa słowa o zespole. Mimo olbrzymiej profesjonalności - amatorski w zasadniczej strukturze.

Wszak amatorski, to znaczy nie dyletancki a zakochany szczerze w teatrze. Zespół, którego braki w rzemieślniczym przygotowaniu wypełniane są autentyczną pasją i poświęceniem. Wydaje mi się, że metoda stosowana przez Dyrektora Artystycznego Marka Czumę, doświadczonego reżysera i aktora scen kanadyjskich, pozwala aktorom na rozwinięcie własnych skrzydeł, zbudowania postaci scenicznej opartej na "wczuciu się" w rolę. Jest to chyba ważniejsze niż rygorystyczne przestrzeganie didaskaliów i ścisłych dyrekcji reżysera - wówczas drobny błąd nie kończy się poważna czkawką sceniczną. Teatr "teatralny" łatwiej prowadzić z aktorami zawodowymi, naturalną przestrzenią aktora-amatora jest teatr wolny, teatr intuicji aktorskiej. I Teatr Polski Vancouver tą przestrzeń wypełnia bardzo dobrze.

Oto akt I. Scena ukazuje pokój w stanie charakterystycznego rozgardiaszu, bałaganu, rzecz można określić krótko a dosadnie: bajzel. Nie jakiś tam nieład artystyczny. To znaczy, jak się łatwo przekonamy wkrótce, główni lokatorzy/właściciele mieszkania głęboko wieża, że jest to nieład artystyczny, świadomie anarchistyczny wręcz - nikt niczego nigdzie nie musi kłaść, stawiać, zamykać, otwierać. Nie musi. To jest hasło dnia. Lub epoki, Niby można, ale po co? Wolnoć Tomku w swoim domku. A w tym 'domku' Tomkiem każdy, kto zechce. Choćby pan Edek, w dodatku wcale nie pan. Chłop, facet - to bez wątpienia, czego szczególnie pewna jest pani domu, Eleonora.

Ot i właśnie towarzystwo zastajemy przy kartach: na sportowo-dresowo ubrana Babcia Eugenia, jej córka (synowa?) Eleonora, kobieta w średnim wieku, Edek, w spodniach i nie pierwszej świeżości podkoszulce oraz najwyraźniej nie pasujący do otoczenia brat Babci - Eugeniusz, elegancik w stroju z poprzedniej epoki, postać tragikomiczna i odstająca od reszty osób i otoczenia ale bardzo pragnąca być "jednym z", a nie na zewnątrz komitywy, no i pan domu (jak się przekonamy z zasady odmawiający bycia "panem domu"), ubrany bodaj najbardziej niechlujnie, bo w rannych gaciach, z rozpięta piżamą i w niezbyt często mytych długich włosach - Stomil. Stomil zachowuje poniekąd pewne atrybuty "pana na włościach" i w sytuacjach kryzysowych przybiera nolens volens pozycję arbitra wyrokując, że... wyroków być nie może, jako, że wolność jednostki jest dobrem najwyższym, więc nikogo do niczego zmuszać nie wolno.

Akt II to realizacja kontrrewolucji Artura. W siódmym niebie jest Eugeniusz - główny prokurator i policjant ancien rgime. Ale tłumy pod postacią Edka groźnie zbierają się pod Bastylią Na nic Konradowska filipika Artura! Carem nie zostanie w pojedynku z Dziejami. Złoży głowę pod gilotyną, której ostrze będzie lufą rewolweru Edka vel Tłumu.

Trudno i niesprawiedliwe byłoby wyróżnienie tu kogokolwiek z obsady. Nie było też w nim ról w pełnym tego słowa znaczeniu drugoplanowych. Każda z nich miała pierwszorzędne znaczenie i każda oferowała inny punkty widzenia świata. Do pewnego stopnia najważniejsze (jeśli już były) to naturalnie rola Artura i Stomila. Artur (syn Stomila) reprezentuje bunt wobec odrzucenia starych zasad i zwyczajów, wobec nowego świata. Natomiast Stomil, wbrew pozornego abnegactwa i nihilizmu, rysuje przed Arturem najbardziej spójny moralnie i filozoficznie wybór moralny. Czy to może kontrrewolucja Artura, domagająca się przywrócenia starych konwenansów nie jest niczym innym, jak zachowaniem się konwenansowym właśnie? A więc płytkim, pozbawionym głębi i moralnej siły? Czy Artur przypadkiem nie jest chwilami podobny do swojego sojusznika i podwykonawcy, wuja Eugeniusza? Postaci mało szlachetnej, słabej wewnętrznie, nieco zniewieściałej i pełnej zwykłego lęku i żalu za utraconą młodością, którą wydaje mu się, że może przywrócić przez zwykły nawrót "starego świata".

W roli Stomila absolutnie nie zawiódł Ryszard Kopplinger. Jego Stomil to postać przekonywująca, smutna chwilami ale autentyczna. De facto (poza postacią Ali) jedyna, która jest szczera i robi wybory świadome i zadaje pytania oraz sugeruje wybory oparte na przemyśleniu, na realnej szansie przetrwania tego bałaganu, jakim jest życie. Życie, w którym gramy, jako bezmyślne kukiełki. I w którym jedyną ucieczką od tej bezmyślności jest ucieczka w abstrakcję sztuki (eksperymenty artystyczne Stomila).

Wielkie brawa dla młodego aktora Filipa Karwowskiego, który wcielił się w postać Artura. Z punktu widzenia scenicznego, jest to rola-kolubryna. Artur na scenie przebywa prawie bez przerwy, wiec wymaga to kolosalnego wysiłku fizycznego i psychicznego, skupienia. Stworzył postać bardzo przekonywującą, autentyczną. Nie jest to jego pierwszy występ na scenie Teatru Polskiego ale pierwszy raz w roli pierwszoplanowej i to bardzo trudnej. Więc de facto debiut aktorski w pełnym słowa znaczeniu. Panie Filipie - egzamin zdał pan bardzo dobrze! Drobne błędy, jakie są udziałem największych, w niczym pana sukcesu nie uszczuplają. Mam nadzieje, że to początek bardzo obiecującej kariery scenicznej.

Julia Siedlanowska - przyznaję, że jestem pod olbrzymim wrażeniem jej talentu scenicznego. Jej postać Ali - jedynego 'normalnego' charakteru "Tanga" - była majstersztykiem prostoty scenicznej. Ala od początku jest poniekąd na zewnątrz tego rozgardiaszu, tej kontrrewolucji socjalnej i rodzinnego spisku. Nie chce bawić się w filozoficzne spory - chce budować normalne życie ze swoim ukochanym. Pozwala mu na młodzieńcze bunty, na ekstrawagancje, wojny. Ale chce być pewna, że on nie traktuje jej i ich wspólnej miłości, jako kolejnej batalii w tej filozoficznej wojnie. Nie chce być pionkiem w tej grze. Owszem, z pewnym wyrafinowaniem podejmuje się sama pewnej podstępnej gry demistyfikującej cały te zamieszanie w duszy Artura - ale robi to z pełną świadomością celu. I to jej właśnie decyzje i działania decydują o tragicznym i nieprzewidzianym (również dla niej) finale tej gry. Jest elementem spoza konfliktu, ale elementem, który decyduje o wyniku tego konfliktu. Reprezentuje niejako niewiadomą ale prawdziwą, nie wydumaną siła życia. Siedlanowska wprowadza na scenę pewną świeżość i pewną niewinność charakteru. Nie jest to niewinność infantylna - to po prostu pewne zawierzenie naturze. Rosjanie taką obecność sceniczną określali, mianem "naturszczyka". No, wot i wy naturszczyk, mademoiselle Siedlanowska. Warto dodać, że Siedlanowska w tym samym czasie zaabsorbowana była przygotowaniem innych inscenizacji na deskach teatrów kanadyjskich - i jako reżyser i jako aktorka. Z pełnym sukcesem.

Babcia Elizabeth Kozłowskiej (obok Ali) to bodaj najsympatyczniejszy charakter "Tanga". Ona chce po prostu jeszcze trochę pożyć i pocieszyć się życiem. Doskonale zdaje sobie sprawę z kurczącego się czasu - ale póki co, chce trochę jeszcze niewinnego joie de vivre pokosztować. Nie chce po prostu na tą śmierć czekać i stąd jej paniczny lęk przed katafalkiem, na który w formie kary każe jej się kłaść wnuk Artur. Ten wymyślony przez Stomila-artystę zwariowany dom bez zasad i norm jej zwyczajnie odpowiada. W tym bałaganie Babcia nie musi udawać i grać roli matrony czekającej na śmierć. Może jeszcze trochę pożyć, póki ma szansę. Choćby z kieliszeczkiem wódeczki i przy karcianym stole. I kiedy nagle ten stary świat z naftaliny ma wrócić, Babcia wcale na tą tradycję nie ma ochoty. Jak już ma umierać przez lata to woli umrzeć teraz. Tym razem więc sama kładzie się na katafalk, jednocześnie śmiejąc się z tej dziecinnej gry, którą jej dzieci i wnuk prowadzą. Nie ma już ochoty na nowe rewolucje i kontrrewolucje. Mówi: a dajcie mi już święty spokój!

Jak zawsze u Kozłowskiej, jej największym atutem aktorskim jest zdolność do stwarzania dobrego konterfektu komediowego. Pewna wyniosłość, władczość ale i jednocześnie przechera i podstępność.

Marek Walczuk - do tej pory znany głównie i lubiany bardzo przez publiczność w charakterystycznych rolach drugoplanowych. Też (jak Ala) nieco z zewnątrz, nigdy nie wplątany bezpośrednio w główną nić intrygi. Facet z ulicy. Jego nieskomplikowane procesy myślowe często dają kapitalne riposty wobec filozoficzno-etycznych labiryntów głównych postaci. W "Tangu" reprezentuje niepokonaną siłę zewnętrzną. Siłę prostej, bezwzględnej ulicy. O, to wy się kłóćcie, wymądrzajcie. Ja tam się panie do waszej polityki pchać nie będę. Ja się zgadzam. A jak wolicie, to się nie zgadzam. Ja nie wiem. Wy zadecydujcie, a ja zrobię, jak mi powiecie. Ja nie mam własnego zdania.

Tyle, że ulica, "lud", potrafi być cwana, przekrętna. I bezwzględna. Będzie się kłaniać i królowi i dyktatorowi. Służyć Kościołowi i Rewolucji. I przy pierwszej okazji zaprowadzi i króla i biskupa i dyktatora na gilotynę. Po to, by samej zasiąść bezwstydnie na złoconym tronie. W inscenizacji Czumy, Edek nie ma ani jednego znaczącego, wybijającego się monologu, szczególnie wartych zapamiętania dialogów. Mimo to, jego obecność sceniczna, jego bycie na scenie są niezbędne. To symboliczność jego postaci demaskuje lub uwierzytelnia zachowania innych. Być może to najlepsza rola, jaką Marek Walczuk do tej pory zagrał. Bezwzględnie najtrudniejsza. I myślę, że przy obsadzaniu ról, Marek Czuma podjął w tym wypadku idealną decyzję.

Naturalnie nie sposób pominąć milczeniem Eleonory - żony Stomila i matki Artura. Kobiety z pozoru nieciekawej, moralnie podejrzanej. No, jako matka przecież egzaminu nie zdała. Suma summarum synem się jakby w ogóle nie przejmowała. Jako żona, no, co tu dużo mówić - ostatecznie z Edkiem nie gra tylko w karty! Mimo to, nie jest postacią niesympatyczną. Przeciwnie, jej słabość i ukrywane ale szczere rozterki są nam wszystkim bliskie i znajome. Na Eleonorę można się ostentacyjnie oburzać - ale nie sposób jej po cichu nie lubić. Kamila Marczyk stworzyła postać ciepłą, ludzką. Nie jest to portret narysowany prostą kredką, jednoznaczny. W całej tej pozornej niemoralności, w przyzwalaniu na panujący w jej życiu i otaczającym ją świecie nieład, zachowuje najbardziej ludzkie i najzwyczajniejsze marzenia, pragnienia i słabości. Pani Kamila Marczyk potwierdziła tą rolą swoje miejsce w zespole Teatru Polskiego w Vancouverze. Ma teatrowi i nam, widzom, dużo do zaoferowania.

Ach i ten słabiutki, budzący i żal i odrazę wujek Eugeniusz! Być może najbardziej jednoznaczna postać sztuki. Eugeniusz Marka Czumy, to człowiek, który nie ma własnego świata. Jego świat zniknął, gdy Stomil i Eleonora odrzucili tradycję i wprowadzili królestwo nihilistycznej awangardy. On tego świata szczerze nienawidzi, nie znosi, dusi się w nim. Ale nie ma siły by z niego odejść. Poza tym światem jest jeszcze gorsza rzeczywistość - jest obcy świat na zewnątrz, w którym samemu trzeba grać role pierwszoplanowe. Być właścicielem swojego losu. A Eugeniusz nie potrafi, umie tylko wykonywać rozkazy. I czasem lubi być chwalony, głaskany. To duże, trochę zniewieściałe dziecko. Dziecko epoki, która minęła. I do której strasznie tęskni. Więc nadarzająca się okazja podjęcia kontrrewolucyjnego spisku z siostrzeńcem daje mu na to szansę. On to czuje, wie że to szansa ostatnia i chwyta się jej, jak tonący brzytwy. Staje się głównym policjantem i katem jednocześnie na ołtarzu tej kontrrewolucji. I być może ponosi w niej największą klęskę. Bo Artur ginie skutkiem nieprzewidzianego zamachu Edka. Nie ma czasu ponieść ani ostatecznej klęski ani ostatecznego zwycięstwa, ginie na polu bitwy. Nie odchodzi w kajdanach. Natomiast Eugeniusz odchodzi z bitwy pokonany. Nie jest mu dana nawet godność więźnia. Nie, los zmusza go do symbolicznego tańca. Oto ten brutal, ten "lud" bierze go w objęcia zwierzęcego tanga, tańca symbolizującego najbardziej prymitywne ale i najbardziej szczere pasje człowieka, jego żądzy, chuci. I Eugeniusz nim ulega. Staje się niewolnikiem dobrowolnym. Traci nie tyle wolność ile godność. W każdym razie godność taką, jaką sobie do tej pory (być może fałszywie) wyobrażał. Rola Eugeniusza jest być może najbardziej teatralna ze wszystkich postaci "Tanga". Wymaga właśnie przerysowania, sceniczności. Wymaga grubej kreski charakteryzatorskiej. Myślę, że Marek Czuma-reżyser winien być zadowolony z Marka Czumy-aktora. Z powierzonego mu zadania wywiązał się bardzo dobrze.

***

Teatr Polski Vancouver; Sławomir Mrożek "Tango"

Reżyseria - Marek Czuma; Producent - Andrzej Gajos; Scenografia, kostiumy - Joanna Kopplinger; Kierownictwo sceny - Bogumiła Siedlanowska; Garderoba, rekwizyty - Anna Król;

Prezenterka Anna Maciuk

Obsada: Ala - Julia Siedlanowska, Artur - Filip Karwowski, Edek - Marek Walczuk, Eleonora - Kamila Marczyk, Eugenia - Elizabeth Kozłowski, Eugeniusz - Marek Czuma, Stomil - Ryszard Kopplinger.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji