Artykuły

Jubileuszowy manifest

"Fredraszki" w reż. Jana Englerta w Teatrze Narodowym w Warszawie. Pisze Karol Płatek w serwisie Teatr dla Was.

"Fredraszkami" w reżyserii Jana Englerta Teatr Narodowy zaczyna świętować swoje dwustu pięćdziesięciolecie. I choć przedstawienie to ma wszystkie cechy właśnie takiej okazjonalnej drobnostki, to można wyczytać z niego wiadomość, którą przygotował dla swojej publiczności dyrektor artystyczny Narodowego - ciche, niepozorne credo.

Jan Englert i Tomasz Kubikowski przygotowali składankę z fragmentów sztuk Aleksandra Fredry, uniknęli na szczęście efektu kabaretopodobnego czy zbyt widocznej fragmentaryczności spektaklu. Pozszywane to jest doprawdy po mistrzowsku, zgrzytu się tu nie uświadczy. To taka prezentacja tego co u Fredry najlepsze - wspaniałej, lekkiej ironii oraz szybkiego i niezwykle współczesnego dowcipu (tak, tak - ciężko uwierzyć, że te żarty mają dwa wieki). I ten język - polszczyzna przepuszczona przez francuski filtr doskonałości stylistycznej. Melodia tej mowy jest niesłychanie płynna i - by tak to ująć - niepowstrzymana; czasem, kiedy któryś bohater zaczyna swoją kwestię, nie jesteśmy w stanie wyobrazić sobie, jak cudnie się ona domknie, jaką harmonią skończy się następny wers.

Oczywiście, żeby Fredro na scenie miał sens, muszą się do niego zabrać świetni aktorzy. Więcej nawet niż tylko to: aktorzy odpowiedni, pasujący do tego właśnie pisarza. Englert to wie, zadbał, by członkami obsady "Fredraszek" byli artyści swobodnie oddychający między kolejnymi frazami autora "Trzy po trzy". To niezwykle ważne, bo Fredrę łatwo popsuć; taka - dajmy na to - niewłaściwa intonacja jest dla niego zabójcza, język rozlatuje się wtedy jak domek (w tym wypadku może: jak zamek) z kart. Najlepsi w spektaklu Englerta są chyba Katarzyna Gniewkowska, Grzegorz Małecki i Krzysztof Wakuliński. Ci dwaj ostatni mają zresztą ułatwione (albo utrudnione, zależy jak patrzeć) zadanie - grają bowiem, między innymi, bohaterów, myślę, najzabawniejszych z całej tej składanki. Małecki najwięcej czasu spędza na scenie jako Alfred, bezczelny kochanek z "Męża i żony" - i jest to rola znakomita, przezabawna. Wakuliński to z kolei Papkin - i może nic więcej nie trzeba by dodawać, Papkina wszyscy mają z tyłu głowy, warto chyba jednak zaznaczyć, że Papkin Wakulińskiego nie szarżuje, daleki jest od groteski; to raczej bohater od samego początku podskórnie melancholijny (przynajmniej takie odniosłem wrażenie, rzecz jasna), a mefistofeliczne spojrzenie Wakulińskiego jeszcze dodaje tej postaci głębi. To duże osiągnięcie - tyle w Papkinie zmieścić, a przecież to nawet nie jest pełnowymiarowa "Zemsta", to jedynie krótka przebieżka po twórczości Fredry.

Tak to się więc w skrócie prezentuje. Tak, ale nie tylko tak. Bo przygląda się tym aktorskim popisom siedzący nieco z boku reżyser - Jan Englert. Czy inaczej: bo przygląda się popisom bohaterów swoich sztuk siedzący nieco z boku autor - Aleksander Fredro. Pod koniec spektaklu Fredrowskie postaci przestają odgrywać wzbudzające śmiech sceny, a zaczynają za to - odczytywać obszerne fragmenty artykułów Seweryna Goszczyńskiego, największego chyba przeciwnika hrabiego, który zarzuca jego pisarstwu miałkość, błahość i, nade wszystko, niepolskość. Radosny spektakl skręca w kierunku refleksji nad losem Aleksandra Fredry - nad dolą pisarza odtrąconego przez krytykę, lekceważonego, pisarza, który na zasłużony poklask mógł liczyć tylko ze strony "zwykłej" publiczności (czy sama już nawet scenografia nie sugeruje właśnie tej "zwykłości" wielbicieli autora "Ślubów panieńskich" - te szafki i dywany, wyglądające jak wypożyczone z najbardziej typowego M3?).

Od tej zadumy nad biografią Fredry niedaleko już do sygnalizowanej wcześniej przeze mnie wiadomości, którą - tak myślę - wysyła nam "Fredraszkami" Jan Englert. Da się z tego spektaklu wyciągnąć - jak pisałem na początku - przygarbione credo, delikatny jubileuszowy manifest dyrektora Teatru Narodowego. Jasne, może trochę naciągam, może nadinterpretuję, ale widzę w tym - ślicznym, ale przecież nie idealnym, nie wybitnym - przedstawieniu wyznanie wiary w taki, a nie inny teatr. No bo przecież "Fredraszki" otwierają całą tę celebrację narodowej sceny, celebrację, która przybierze niedługo postać nowych premier na placu Teatralnym. Można więc "Fredraszki" traktować jako zwiastun przyszłych wydarzeń, jako znak, jako motto.

Jakie to byłoby credo, co by zawierało? Podstawą teatru miałaby być najlepsza literatura, nawet ta uważana przez niektórych za zbyt lekką, zbyt mieszczańską (sprawa Goszczyński vs. Fredro); aktorstwo oparte winno być na rzemiośle, wyrastać z tradycji - co nie znaczy wcale, że miałoby w niej grzęznąć (we "Fredraszkach" widać ten "postulat" w naturalnie swobodnym mówieniu wierszem, z oczywistych względów coraz trudniej przychodzącym współczesnym aktorom); w końcu - reżyserzy mieliby podchodzić do tekstów twórczo, ale rozumiejąc jednocześnie - jakkolwiek mętnie to zabrzmi - ducha danej literatury (dowolne czerpanie Englerta z Fredry, które jednak nie spłyca wykorzystanych utworów). Tak to odczytałem, może słusznie, może niesłusznie. Do którego jednak teatru, jak nie do Narodowego, miałby taki program pasować?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji