Artykuły

Może nie kiepsko, ale czasem jest mi łyso

- Rzeczywiście, ogoliłem głowę do "PitBulla". Kiepski na tyle silnie zapadł w pamięć widzom, że kiedy dostałem propozycję naprawdę ciekawej roli w filmie i serialu Patryka Vegi, pomyślałem o fizycznej zmianie - mówi ANDRZEJ GRABOWSKI.

Czuł się Pan ostatnio łyso?

- Wiem, do czego pani pije. Rzeczywiście, ogoliłem głowę do "PitBulla" - filmu, na wiosnę pokazywanego w kinach, i serialu, który od 15 grudnia można będzie oglądać w Dwójce. Łysy bywam też w części scen sensacyjnego filmu Marcina Ziębińskiego "Dublerzy", którego premiera - mam nadzieję - odbędzie się wkrótce.

Ale po co Panu takie metamorfozy?

- Chciałem się odciąć od ról, z jakimi mnie kojarzono.

Tak mocno uwiera Ferdek Kiepski?

- Może nie uwiera, ale na tyle silnie zapadł w pamięć widzom, że kiedy dostałem propozycję naprawdę ciekawej roli w filmie i serialu Patryka Vegi, pomyślałem o fizycznej zmianie.

To strzał w dziesiątkę - komisarz Gebels nie przypomina Ferdka. Mógł Pan wreszcie kogoś "nieKiepskiego" zagrać...

- Tak się wydaje. Reakcje po premierze kinowej były niezłe. Myślę też, że ci, którzy filmu nie widzieli, będą mieli mocne wrażenia w czasie emisji serialu.

Nie za mocno jednak pokazaliście pracę stołecznej policji? Podobno szefowie z pałacu Mostowskich zarzucili "PitBullowi" przekłamania...

- Reżyser i zarazem scenarzysta, Patryk Vega, trzy lata towarzyszył warszawskim policjantom z wydziału zabójstw. Zbierał materiały najpierw do dokumentalnego serialu "Prawdziwe psy", a potem do "PitBulla". Nie mam podstaw, by mu nie wierzyć, choć oczywiście nie jestem w stanie porównać pracy operacyjnej prawdziwych i filmowych policjantów. Natomiast jako aktor mogę powiedzieć, że bohaterowie filmu na pewno papierowi nie są.

Piją, biją, narkotyzują się, przeżywają załamania, bo pensja nie starcza im na płacenie alimentów?

- Do tego jeszcze klną, a czasami - jak mój bohater - walcząc o dziecko, robią coś wbrew sobie. Gebels bierze łapówkę, którą zresztą szybko oddaje.

Ufałby Pan takim policjantom?

- Tak, bo przy ogromnym obciążeniu, w jakim pracują, w warunkach, które urągają obrazowi nowoczesnej policji, robią dobrze to, do czego są powołani. Łapią przestępców i, płacąc często wysoką cenę za wykonywanie swojego zawodu, w pełni mu się oddają. Nie przekraczając przy tym cienkiej granicy między prawem a bezprawiem. Nie chcę być niczyim adwokatem, tłumaczyć ich, ale słabości bohaterów, ich nałogi wydobywają z nich ludzi. To nie herosi czy supergliniarze rozbijający się lśniącymi samochodami.

Taki obraz pokazuje już chętnie oglądany serial "Kryminalni"...

- ...i całe mnóstwo amerykańskich produkcji, na których wychowują się kolejne pokolenia widzów. Dla jednych jest kino akcji, dla innych - prawdziwe życie.

Prawdziwe życie daje ostro w kość Gebelsowi. A Pan nie czuł się ostatnio źle, obserwując życie poza ekranem?

- Kiedy grałem prezydenta Bartłomieja Czopa w sztuce "19. południk", napisanej i wyreżyserowanej dla Teatru TVP przez Julka Machulskiego, pewne sytuacje wydawały mi się na tyle absurdalne, że aż nieprawdopodobne. Życie jednak bywa zaskakujące i czasami, gdy patrzę na to, co się dzieje, rzeczywiście robi mi się łyso.

Co może razić aktora oswojonego z głupotą Ferdka Kiepskiego?

- Głupota niezwiązana z brakiem odpowiedniej liczby szarych komórek, ale przejawiająca się choćby w populizmie polityków, którzy z premedytacją obiecują biednym Polakom gruszki na wierzbie. Co gorsza, ci w te obietnice wierzą, choć nie ma realnych podstaw. I nigdy nie było. Przeraża mnie i oburza polityczny cynizm. Zwykłą głupotę łatwiej można wybaczyć, bo to ludzka rzecz, ale świadome mącenie w głowach jest groźne i wstrętne.

Mącicielami nie zawsze są politycy, a siłą, o którą się zabiega, nie tylko ludzie młodzi i majętni, lecz nawet właścicielki moherowych beretów.

- To świeża sprawa, ale scenarzyści "Świata według Kiepskich" już ją wykorzystali w realizowanych właśnie odcinkach. Na razie jako sygnał zmian, rzecz otwartą. Trudno dziś ocenić, w jakim kierunku to wszystko zmierza. Można się z tego ruchu naigrawać, albo płakać, ale jedno już dziś niepokoi - wykorzystywanie ludzkich przekonań i manipulowanie uczuciami.

Doświadczeni życiowo emeryci, osoby samotne, w pojedynkę budzące nawet sympatię czy wzruszenie, szczerze wyznające wiarę, zbyt łatwo przeradzają się w agresywny tłum?

- Wojny religijne bywały zawsze najgroźniejsze, bo ich uczestnicy nie dawali się przekupić. Inne wojny - czy to o terytoria, czy o dobra materialne - zwykle kończyły się rozejmami. Religijny fanatyzm zamykał drogę do porozumienia. Wiara i uczucia zaprzęgnięte w wojnę są naprawdę niebezpieczne. Popatrzmy choćby na fundamentalistów. Nie chcę oczywiście porównywać tego, co dzieje się w Polsce, do dramatu, jaki obserwujemy od kilku lat na świecie, ale musi budzić niepokój to, że jakiś odłam zaczyna działać poza ustalonymi regułami. Więcej nawet, zaczyna narzucać własne prawa. Chce być państwem w państwie czy Kościołem w Kościele.

Kiepscy będą orężem w walce z zaściankiem moherowych beretów?

- Ostra satyra czasami działa otrzeźwiająco, ale nie sądzę, byśmy się skupiali tylko na tej sprawie. Jest sporo innych przywar, które można pokazać w krzywym zwierciadle.

Nie boli już, że w roli Ferdka Kiepskiego jest Pan postrzegany jako sztandarowy polski idiota?

- Kiedy zaczynaliśmy serial, większość ludzi okrzyknęła nas bandą kretynów, suchej nitki nie zostawiając na widzach serialu. To były krzywdzące reakcje. Nie uważam, że każdy odcinek "Świata według Kiepskich" jest genialny, ale niektóre brawurowo i bardzo szczerze pokazują nas samych. Polskie wady, które jak w soczewce skupiają Kiepscy, tkwią korzeniami w naszej przeszłości. I z pewnością sięgają o wiele głębiej niż do czasów gospodarczej metamorfozy czy PRL. Już ksiądz Kitowicz obśmiewał te narodowe przywary.

A widzowie przychodzili na spektakle "Opisu obyczajów według Jędrzeja Kitowicza", z Pana udziałem, w reżyserii Pańskiego brata - Mikołaja Grabowskiego?

- Takie oczyszczające doświadczenia, przyjrzenie się sobie z boku, jest nam potrzebne. Żeby przestać cierpieć na rozdwojenie jaźni. Z jednej strony pozbyć się kompleksów, które wynieśliśmy z czasów życia za żelazną kurtyną, a potem kryzysu; z drugiej - odrzucić myślenie o Polsce jako Winkelriedzie narodów, i przestać liczyć na wybrańca, którego imię jest 44.

Mikołaj Grabowski zagrał kardynała Ratzingera w międzynarodowym telewizyjnym filmie "Jan Paweł II". Czy próbował Pan znaleźć się w obsadzie tej produkcji? W końcu przed laty to Pan chciał być zakonnikiem, zdaje się bernardynem.

- O pójściu do zakonu przez moment rzeczywiście myślałem - ostatecznie odwiodły mnie od tego zamiaru dziewczyny - a o udział w filmie o papieżu nie zabiegałem. Mikołaja wybrano również z powodu podobieństwa do Josepha Ratzingera. Oczywiście, zgodził się, choć głównie zajmuje się reżyserią, ma też sporo obowiązków jako dyrektor krakowskiego Teatru Starego. Do mnie również zwrócono się z propozycją współpracy - znam trochę język i grałem w zagranicznych produkcjach - ale od razu zaznaczyłem, że nie interesuje mnie mignięcie na ekranie.

Taki Pan pewny siebie?

- Nie, tak poważnie podchodzę do innych zobowiązań.

Nie marzył Pan, by zamiast postaci charakterystycznych, zagrać kiedyś herosa?

- Moim przeznaczeniem są zupełnie inne role. Nie zamierzam z tym walczyć. I nie boję się grać postaci niejednoznacznych.

Takich jak sarmacki jurny Jurewicz z pierwszej części serialu "Boża podszewka" czy chłop z filmu "Zróbmy sobie wnuka", który pazurami trzyma się skrawka ziemi w centrum Warszawy, tylko po to, by uprawiać tam pomidory?

- Chociażby, ale czasami zdarza mi się też wcielić w ciepłą postać - na przykład kresowiaka w "Złotopolskich". I cieszę się, kiedy mogę spróbować czegoś innego. Aktor jest od grania.

Ale niektórzy mówią, że aktorstwo to najbardziej sprzedajny zawód.

- A dziennikarstwo czy polityka to profesje w pełni niezależne od wpływów? Do każdej z nich można by przyłożyć maksymę, która towarzyszy mi od początku zawodowej drogi, na różnych jej etapach i zakrętach: być aktorem znaczy być dobrym aktorem - albo wcale.

To właśnie powtórzył Pan swojej starszej córce, kiedy szła do szkoły teatralnej?

- Tak.

Grabowscy to klan: z Mikołajem skończył Pan krakowską szkołę teatralną, macie żony aktorki. Najstarszy brat, Wiktor, choć inżynier górnictwa, na emeryturze trafił na estradę. Doskonale znacie specyfikę pracy na scenie. Tego życzyliście Zuzannie?

- Mój ojciec, choć amatorsko z zapałem oddawał się teatralnej pasji w naszym rodzinnym miasteczku, Alwerni, nie chciał żebym został aktorem. Wystarczyło mu, że w akademii jest już starszy - Mikołaj. Pamiętam, jak mocno przeżyłem jego protest, i po latach, kiedy Zuzia, wcześniej zupełnie niewykazująca w tym kierunku zainteresowań, postanowiła pójść do szkoły aktorskiej, nie protestowałem. Powiedziałem jej: to twoje życie. Ale też radziłem, by rzetelnie pracując, nie w całości aktorstwu się oddała.

Trzeba znaleźć miejsce na inne pasje? Na przykład konie - zarówno prawdziwe, jak i mechaniczne?

- Jazda konna była moją pasją. Musiałem ją zarzucić, bo wymagała za dużo czasu, a konie mechaniczne... to nie pasja. Kupiłem motocykl, bo o takim pojeździe marzyłem przed laty, kiedy po naszych drogach jeździły WFM, WSK, junaki i komary. Kiedy po latach nieobecności motocykli na naszym rynku, w salonach pojawiły się piękne zachodnie maszyny - harleye i harleyopodobne - postanowiłem sobie zrobić prezent na okrągłą rocznicę.

Jaką?

- Pięćdziesiąte urodziny.

Nie tylko jubileusze prowokują do podsumowań. Ostatnio gorące dyskusje wywołuje film Volkera Schloendorffa o Annie Walentynowicz. Pan był na planie?

- Zagrałem w "Zapomnianej bohaterce" Sobeckiego, szefa PRL-owskich związków zawodowych, człowieka, z którym główna bohaterka ma dziecko.

Sobecki to niejednoznaczna postać?

- Za przyzwoleniem reżysera udało mi się pogłębić jej rysunek. To nie tylko partyjny dygnitarz, ale i człowiek wątpiący, szukający swojej drogi, zachowujący się typowo dla ludzi w tamtym okresie. Trudno dziś oceniać takie postawy. I wydarzenia też. Doświadczyłem tego na własnej skórze.

W jakich okolicznościach?

- W stanie wojennym pojechaliśmy z zespołem MW2 do Sztokholmu zagrać "Kwartet" Bogusława Schaeffera. Poszliśmy na próbę, a przed budynkiem stoi bojówka polskich emigrantów. Wyskoczyłem do nich i wołam: Jacy z nas reżimowi aktorzy? Że dostaliśmy paszport z prawem jednokrotnego przekroczenia granicy i powrotu, to jesteśmy już sługusami Jaruzelskiego? Jak chcecie walczyć, wracajcie za trzy dni z nami, w Świnoujściu zobaczycie czołgi i tam wyciągajcie transparenty, a nie bojkotujcie ludzi, którzy za występ kupią sobie kawę, czekoladę i papier toaletowy, bo takie były czasy.

Jak zareagowali?

- Po przedstawieniu bili nam brawo. Tamte czasy nie poddają się prostym ocenom.

Skoro tak, czy oceny może dokonywać za nas niemiecki reżyser?

- Norman Davies napisał "Boże igrzysko", najwspanialszą książkę o naszej historii. Volker Schloendorff ma szansę nakręcić nieobciążony polskimi fobiami film o ruchu solidarnościowym.

Dlaczego Anna Walentynowicz oprotestowała "Zapomnianą bohaterkę"?

- Nie wiem, ile w tym prawdy, ale słyszałem, że chciała, by film Schloendorffa zaczynał się wtedy, kiedy nasz się kończył, czyli po podpisaniu Porozumień Sierpniowych. Pewnie chodziło jej o pokazanie późniejszych konfliktów, tymczasem wydarzenia na Wybrzeżu daleko wykraczają poza indywidualne losy czy prywatne urazy.

I tak wróciliśmy do polskiego piekiełka?

- Czas zacząć z niego wychodzić, choć ludziom, dla których historyczne dziś wydarzenia są częścią życia, nie przyjdzie to łatwo. Wiem, bo sam mam już trochę lat za sobą. Warto jednak spróbować. Obiektywizm bardzo ułatwia życie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji