Dyrektor Lucyferem
UROKIEM teatru są jego drobne mistyfikacje. Ogłasza się na przykład w przedpremierowych notkach, że w sztuce X teatr interesują pewne aktualne dziś aluzyjności tekstu. Widz idzie na premierę, gdzie dowiaduje się, że aktualność to mocno ambiwalentna, natomiast w sztuce jest popisowa rola dla dyrektora teatru.
Tak właśnie rzecz się ma z "Samuelem Zborowskim" w Teatrze Klasycznym. O politycznej aktualności pewnych partii tekstu mówił reżyser, Jerzy Kreczmar, w wywiadzie radiowym. Napomyka też o niej Csato w artykule, zamieszczonym w programie. Zaopatrując zresztą swe rozważania w uwagę, by od paradoksów poety nie żądać, "aby wyrażały ścisłą, wymierzoną prawdę". W jakimż więc ostatecznie stopniu sceniczny spór Zborowskiego z Zamoyskim, spór złotej wolności z beznamiętnym legalizmem, może stać się argumentem do dyskusji o polskich cnotach narodowych, na który to temat wadzili się niedawno Horodyński z Załuskim, Wańkowicz z Bieńkowskim? Odpowiedzi szukajmy na scenie...
Kreczmar podzielił nie ukończony dramat Słowackiego na dwie części. Pierwsza zawiera zachowane fragmenty z czterech pierwszych aktów "Samuela". To ślicznie rymowany dziennik lektur Słowackiego: jest tutaj Lewis, Michaud, Vico i Mickiewicz (paralelę pomiędzy widzeniem Heliona a Wielką Improwizacją punktuje zresztą Kreczmar tyleż wyraźnie, co przekornie).
Część pierwsza widowiska - i tu klarowność adaptacji Kreczmara zasługuje na pełne uznania podkreślenie - służy jedynie jako poetycka ekspozycja dla części drugiej. Ilustruje działanie mechanizmu, który puścił w ruch Lucyfer, by "dwie otworzyć mogiły" i dwa duchy - Samuela i Jana - zawezwać na sąd boży.
Część druga widowiska jest właściwym dramatem politycznym. Jest "paradoksem o polskiej anarchii", jak rzecz określa Csato. Jest konfrontacją dwóch postaw, różniących się nie tyle stosunkiem do celu, co stosunkiem do metod. Konfrontacją, która zmienia się ostatecznie w żonglerkę słów, gdy pada w niej wreszcie koronny argument Zborowskiego:
...jeśli ja z jego ręki
Poniosłem śmierć sprawiedliwą,
To niech mi ojczyznę żywą
Pokaże...
Miał słuszność Csato: paradoksów nie sposób wymierzać prawdą. Jedynym kluczem mogą tu być notatki Zygmunta Felińskiego, towarzysza Słowackiego ze Związku Narodowego w Emigracji: "Ulubionym przedmiotem rozmów Słowackiego było badanie odrębnych właściwości ducha polskiego, którego wydatniejsze cechy niezmiernie cenił. W naszym ustroju państwowym zapatrywał się na niektóre instytucje z całkiem odrębnego stanowiska i odkrywał dobrą stronę nawet tam, gdzie wszycy źródło złego widzieli. Bronił na przykład liberum veto...".
I w tym właśnie momencie scenicznej akcji ingeruje w nią Lucyfer. Nie Lucyfer Słowackiego, o którym pisze Lutosławski, że "jest duchem zbuntowanym, ale tęskniącym do Boga, a nawet na swój sposób służącym Bogu". W akcję wkracza Lucyfer Kaliszewskiego.
Jeśli przedstawienie w Teatrze Klasycznym pomnaża w jakimś stopniu naszą wiedzę o "odrębnych właściwościach ducha polskiego" - a na tym zasadza się jego obiektywna wymowa ideowa - jeśli sufluje widzowi określony dystans do Słowackiego historiozofii paradoksów - a na tym zasadza się sens współczesności tego przedstawienia - jest to w znacznym stopniu zasługa aktorstwa Jerzego Kaliszewskiego. Prawda, sekundują mu godnie Nalberczak (Zborowski), Maciejewski (Mistrz), Strzelecki (Biskup). Ale nad ich wzorową interpretacją frazy Słowackiego góruje Kaliszewski umiejętnością przekazania widowni swego stosunku do tekstu.
Bez obaw! - tu nie nastąpi pean na temat modnej "gry obok". IBL-owska egzegeza tekstu "Samuela" wykazałaby zapewne bez trudu, na ile błądził Lutosławski widząc w Lucyferze "ducha tęskniącego do Boga", na ile miał słuszność. Kaliszewskiego nie inspirowali jednak marksistowscy poloniści. Nie jest mądrzejszy od autora i postaci cudzą mądrością. Swoją interpretację roli Lucyfera oparł na własnej, prywatnej wiedzy o historii i na własnym, prywatnym stosunku do historii. Jest to wiedza typowa dla naszego pokolenia, więc niechętna łatwym egzaltacjom; jest to stosunek również typowy, więc ceniący konkret i odrobinę ironiczny. Wewnętrznej treści roli dorównuje forma. Są momenty, podczas jego wielkiej filipiki na cześć "zborowszczyzny", kiedy Kaliszewski ociera się o karykaturę: przypomina pieniackiego Rejenta z "Zemsty". Są momenty bolesnego sarkazmu: jak choćby ten, gdy mówiąc o weselu Zamoyskiego, markuje posuwisty przesadnie krok polonezowy. Są wreszcie jednoznacznie adresowane wersy o tych, co "klejnotów nasypawszy sito... idą... między postronne narody". Monologu Kaliszewskiego słucha się jak pasjonującego referatu na seminarium historii Polski na temat patriotyzmu szlachty obszarniczej: referat skonstruowany jest nie całkiem "po linii", więc referent krasomówczymi sztuczkami stara się złagodzić dyskusyjne akapity. I udaje mu się. Jeżeli dyrektor Kaliszewski tylko po to wystawił "Samuela", aby pokazać Warszawie aktora Kaliszewskiego w roli Lucyfera - uczynił słusznie. Wybaczyć mu wypada nawet mistyfikacje z "aktualnością".
Jedna tylko jeszcze uwaga: spektakl, na którym byłem, zgromadził komplet widzów. 90 proc. wśród nich stanowiła dziatwa szkolna. Na zawiłości metaforyki wieszcza znalazła ona skuteczne remedium: znaczną część przedstawienia spędziła w teatralnej toalecie, ćmiąc niedopałki. Więc może by ryglować toalety? Ale co z tymi, którzy na widowni grają grzecznie w "okręty"..