Drwiący uśmiech zębów mlecznych
"Piotruś Pan" na deskach stołecznego teatru Roma jest największym, od czasów wystawienia "Metra", przedsięwzięciem artystycznym. Tym razem tercetu Jeremi Przybora, Janusz Stokłosa, Janusz Józefowicz. I wszystko wskazuje na to, że ze sporymi szansami na równie spektakularny sukces. Aż dziw bierze, że przez kilka lat nie można było znaleźć teatru, który zdecydowałby się wystawić tę klasyczną, ba, legendarną opowieść o chłopcu, który nie chciał dorosnąć.
Libretto tej bajki na podstawie powieści Jamesa Matthew Barriego napisał ponadosiemdziesięcioletni Jeremi Przybora. I może dlatego spod jego pióra wyszła nie tylko historia dla dzieci, ale i historia o dzieciach. Wspaniała, mądra, pozbawiona z jednej strony minoderii w stylu "koci, koci łapci...", z drugiej - taniej dydaktyki. Nie ma tu udziwnień, zbyt śmiałych przeróbek, lekceważenia oryginału. A jednak widz (czy może bardziej słuchacz) czuje, jakby miał do czynienia z całkiem nowym "Piotrusiem Panem". Dzieje się tak z dwóch powodów. Po pierwsze, Przybora nie potraktował bohaterów konwencjonalnie. Ojciec Wendy, Pan Darling, okazuje się więc przede wszystkim mężczyzną nie umiejącym pogodzić ojcowskich uczuć z kulturowymi standardami bycia autorytetem i głową rodziny. Kapitan Hak to nie bezwzględny rzezimieszek, ale człowiek gdzieś w głębi duszy marzący o rodzinie, spokoju i w gruncie rzeczy pogardzający profesją i kompanami, z którymi przyszło mu pędzić
żywot. A Piotruś Pan to właściwie dziecko okaleczone psychicznie, któremu nie było dane doświadczyć podstawowych uczuć i które wykorzystuje brak tych uczuć u innych. Pojawiać się będzie zawsze "póki na świat przychodzić będą dzieci beztroskie, niewinne i trochę bez serca" i wciskać między nie a ich rodziców. Wszystko to powoduje, że bohaterowie są mniej bajkowi, papierowi, ale bardziej ludzcy.
Po drugie, w libretcie do "Piotrusia Pana" Przybora przypomniał się jako niezrównany mistrz łączenia liryki i humoru, grozy i groteski, powagi i ironii. W dialogach, a przede wszystkim w tekstach piosenek, odnaleźć można wszystko to, za co wielbiliśmy Kabaret Starszych Panów. Gdy słyszałem wyśpiewywane ze sceny frazy typu "drwiący uśmiech zębów mlecznych", "zapadam się w smutek łzawy" czy "ja tak nie lubię chamstwa, psiakrew!", to przymykałem oczy i widziałem Barbarę Krafftównę, Wiesława Gołasa czy Wiesława Michnikowskiego. To subtelny, wysmakowany, inteligentny humor, tak bardzo nieobecny w dzisiejszej kulturze.
Równocześnie Przybora subtelnie bawi się konwencjami. Pan Darling opowiadający o swym żywocie w psiej budzie to, wypisz wymaluj, groteska jak z Mrożka. Kapitan Hak proszący Piotrusia, by kopnął go w tyłek, a następnie wykrzykujący triumfalnie: "Zginąłem, jeśli chodzi o treść, ale zwyciężyłem, jeśli chodzi o formę!" - czyż to nie Gombrowicz?
Oto, by wspaniale bawiły się także dzieci, zadbał Janusz Józefowicz. Spektakl zrobiony jest z rozmachem, wyczuciem dziecięcej wyobraźni, fantazją. Wykorzystano niemal wszystko, co na tej scenie można, by oczarować, zadziwić, omamić. Są więc elementy happeningu, wciąganie widzów w zabawę i przenoszenia akcji na widownię, zręcznie wplatane elementy filmowe, latające postacie, pływające machiny. Są dymy, ognie, huragany, błyskawice.
Reżyser świetnie czuje się w żywiole scen zbiorowych. Wcisnął więc do spektaklu długą, choć nie posuwającą akcji do przodu, scenę indiańskiego święta i... jest to jeden z najbardziej porywających i brawurowych momentów przedstawienia. Także za sprawą świetnych w tym momencie, niemal onirycznych, prymitywnych rytmów. W ogóle muzyka autorstwa Stokłosy równa do wysokiego poziomu; zróżnicowana, wypielęgnowana, gdzie trzeba odpowiednio liryczna lub sentymentalna, gdzie trzeba - brutalna czy tajemnicza. Brakuje mi jedynie wyraźnego przeboju, motywu przewodniego, kanonu, który pozostałby w głowie na dłużej.
Wśród aktorów wyśmienity, bezbłędnie panujący nad rolą, jest Wiktor Zborowski w podwójnej roli Pana Darlinga i Kapitana Haka. Zabawny Tadeusz Woszczyński jako Wódz Indian. Pełna ciepła Edyta Geppert, czyli Pani Darling. A przede wszystkim fantastyczne dzieci (Tomasz Kaczmarek jako Piotruś Pan, Zuzanna Madejska jako Wendy i wszyscy Zagubieni Chłopcy) - naturalne, doskonale śpiewające, dojrzałe aktorsko. Poczułem się jedynie nieco rozczarowany Katarzyną Groniec w roli dorosłej Wendy. Zbyt chyba zidentyfikowała się z graną ostatnio rolą Edith Piaf, gdyż zamiast ciepłej, doświadczonej, mądrej matki widziałem i słyszałem raczej "paryskiego wróbelka".
Przed dwoma laty, nie oglądając się na broadwayowskie notowania, Francuzi przygotowali własny musical "Notre Dame de Paris". Odniósł on niebywały sukces, bijąc nad Sekwaną rekordy frekwencyjne i dystansując wszystkie anglojęzyczne produkcje. Wydaje się, że "Piotruś Pan" może odnieść podobny sukces nad Wisłą. Jest mądry i zabawny, zachwyci dzieci i ujmie dorosłych. A przy okazji być może ostatecznie zamknie usta wszelkim oponentom obecnego dyrektora Romy Wojciecha Kępczyńskiego, który raz jeszcze udowodnił, że w produkcji spektakli muzycznych nie ma sobie równych i że sukces można dziś odnieść wyłącznie perfekcją, rozmachem i wyobraźnią, która lekceważy prozę rzeczywistości. Być może właśnie Piotruś Pan był bohaterem jego dzieciństwa?