Artykuły

Bracia krwi

W cieniu musicalowego fajerwerku w Teatrze Roma ("Crazy for you") niemal równocześnie odbyła się inna stołeczna premiera śpiewanego spektaklu - "Braci krwi" Willy'ego Russella w Teatrze Rampa. Oba przedstawienia dzieli niemal wszystko. W Romie słynni aktorzy, wielkie pieniądze, słodka historyjka. W Rampie - mało spektakularna obsada, skromna inscenizacja i opowieść jak na musical bardzo nietypowa: o rozdzielonych w niemowlęctwie bliźniakach, przestępczości, biedzie, konfrontacji świata bogaczy i biedaków, tragicznie zakończonej miłości dwóch mężczyzn do jednej kobiety, matce, która jednego dnia traci obu synów. Rzecz bliższa antycznej tragedii aniżeli potocznemu wyobrażeniu o tym, jak wygląda muzyczny teatr. Wypada przede wszystkim pochwalić grę aktorów: wyśmienitych w rolach rozdzielonych braci Mieczysława Morańskiego i Wojciecha Paszkowskiego oraz przekonującą w uczuciowych i życiowych rozterkach Olgę Bończyk.

To duża niespodzianka, zważywszy na polską normę musicalową, w której kunszt aktorski zazwyczaj traktowany był po macoszemu. Niestety, gorzej jest ze śpiewem i bez żadnych zastrzeżeń daje sobie z nim radę jedynie Agnieszka Matysiak. A szkoda, bo w spektaklu jest wiele wspaniałych i wzruszających songów, do których aż proszą się lepsze głosy. Choć akcja "Braci krwi" toczy się w Liverpoolu, gdzieś w latach 60., to świetnie pasuje do naszej rzeczywistości. I mam żal do reżysera spektaklu Andrzeja Rozhina, który ten musical wystawia nie po raz pierwszy, że nie spróbował osadzić go w rodzimych, współczesnych realiach, nie przydał bohaterom rysów młodych, zagubionych chłopaków z sąsiedztwa. Takich na­szych współczesnych "braci krwi".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji